Tak od samego początku film nas zaprasza. Słuchamy tylko zeznań jednej strony - oskarżonego, bo ofiary już nie ma. Długo jednak nie nacieszy się on naszym współczuciem, bo przez zabawę perspektywą przechodzimy przez różne odcienie odrazy. Podobnie jest z oskarżonym, ale ten łapie nas za rękę i prowadzi przez powikłany labirynt swojej psychiki. Zagubieni w nim żonglujemy swoimi barykadami empatii, mając nadzieję, że za którąś możemy się opowiedzieć. 
 
W końcu przegrywamy w jego grze, a reżyser wręcz wyśmiewa nas, że daliśmy się nabrać. Mam współczuć obrońcy czy mu pogratulować? Powinienem się zorientować wcześniej? A może lepiej było zaufać pierwotnemu instynktowi. 
 
Jeszcze jak bezczelnie nam się przyznaje, że jest winny, to my serio mamy w sobie resztkę nadziei XDD A może usłyszał od kogoś o szyi? Ten moment jest, nomen omen, klaśnięciem wybudzającym nas ze snu, a jemu klaszczącym za mistrzowskie poprowadzenie całej gry. Jeszcze jak pozwolimy sobie na nieprzyzwoitą myśl, że to też było częścią rozdwojenia jaźni....