Lubię musicale. Lubię filmy o środowisku teatralnym, aktorskim, rewiowym. Tak więc na "Lata dwudzieste... lata trzydzieste" czekałam z niecierpliwością, aż wyemitują to w TV. No i się zawiodłam na tle fabuły. Czasami po prostu ziewałam z nudów. Zastanawiam się, co to za pomysł wsadzić Stockingera i Szapołowską. Kompletnie mi psuli to dzieło Rzeszewskiego. Ale miło było zobaczyć Stalińską znów jako Hankę Ordonównę (przypadła mi do gustu w "Miłość ci wszystko wybaczy"), a jeszcze milej Irenkę Kwiatkowską (moja ukochana kobieta pracująca), Piotra Fronczewskiego czy Krzysztofa Kowalewskiego. Ostatecznie ten film ratuje ogólny klimat (jejku, jakie piękne stroje!) oraz cudowna, cudowna, cudowna muzyka. Mam teraz ciągle ochotę śpiewać "Lata dwudzieste, lata trzydzieste...".