Przyznanie w 2011 roku Oscara w kategorii Najlepszy film dla Jak zostać królem Toma Hoopera wywołało sporo kontrowersji, szczególnie, że rok obfitował w sporo dobrych produkcji jak The Social Network, Czarny Łabędź, Incepcja, czy Fighter. Czy nagroda była słuszna? Ciężko stwierdzić. Jednak dla ówcześnie 39-letniego z skromnymi pięcioma filmami na koncie dała ona ogromnego kopa w karierze, czego wynikiem stała się ekranizacja powieści Victora Hugo – Nędzników. Takowych adaptacji było jednak sporo, więc sporo ludzi zadawało sobie pewnie pytanie, czy Les Miserables w wykonaniu Hoopera może dać coś nowego kinu, czy wszystko już nie zostało wielokrotnie pokazane? Okazało się jednak, że z tej historii można było wyciągnąć jednak naprawdę wiele.
„Walka, marzenie, nadzieja, miłość” - tymi hasłami okraszony jest plakat brytyjskiego musicalu i to nie są tylko nic nieznaczące słowa w kontekście Nędzników, jak w przypadku wielu polskich komedii, czy produkcji Allena z wiecznym dopiskiem najśmieszniejszy film roku. Mamy tutaj przedstawioną historię Jeana Valjeana, przestępcy skazanego za kradzież kromki chleba, który dopuszczając się złamania kodeksu nie może zostać wypuszczony na wolność, lecz na zawsze ma pozostać banitą. Gdy trafia pod drzwi mieszkania biskupa i wydaje się, że jego życie ma szansę odzyskać spokój decyduje się jednak okraść swojego gospodarza i jest na tym przyłapany. Dostojnik kościelne, gdy o tym się dowiaduje udaje jednak że to były dary i ma zostać on puszczony wolno. Taki jest początek historii przyszłego burmistrza Paryża, obrońcy biednych, właściciela fabryki, czy uczestnika rewolucji. Jego życie tak naprawdę dopiero zmienia mała dziewczynka..
Roli Hugh Jackmana, który wciela się w głównego bohatera można spokojnie bić oklaski. Wywiązał się z niej popisowo, w czego sukces wiele pracy włożyli także charakteryzatorzy. Wraz z rozwojem historii zmienia się nie do poznania, zarówno jeśli chodzi o wygląd fizyczny, jak i psychikę bohatera. Jeśli stwierdzimy, że dobrze zagrana postać to taka, gdy oglądając film potrafimy chociaż przez chwilę uwierzyć, że to nie jest aktor, tylko on sam to właśnie tymi słowami można określić australijskiego aktora. Jednym słowem – genialnie.
Nie można zapominać jednak o całej reszcie obsady, którą raczy nas ta nagrodzona już między innymi złotymi globami produkcja. Na szczególne słowa uznania zasługują Anne Hathaway, Russel Crowe, Amanda Seyfried czy młody Daniel Huttlestone, którego gra może wywołać łezkę w oku nawet najtwardszego widza. Hathaway, mimo że na ekranie pojawia się na kilkadziesiąt minut tworzy bardzo wyrazistą postać, do której widz, chcąc nie chcąc, odczuwa całe pokłady empatii. Crowe grający Javerta, wiernego swoim przekonaniom strażnika porządku Paryża jest chyba najbardziej poszkodowaną osobą tej edycji Oscarów. Zasłużył co najmniej na nominację, a być może nawet na główną wygraną, a pozostanie z niczym. Jego rola, która nie jest jednoznacznie czarno-biała, a dla widza moralnie chyba najtrudniejsza do oceny odegrana została mistrzowsko, a słowa „złodziej na zawsze pozostaje złodziejem” pozostają widzowi na długo w pamięci.
Kilka słów uznania także dla filmowej pary Sachy Barona Cohena i Heleny Bonham Carter (szczególnie tego pierwszego, który udowodnił, że radzi sobie nie tylko w głupkowatych produkcjach typu Borat), a także młodych rewolucjonistów – Eddiego Redmayne'a i Aarona Tveita. Wszyscy spisali się znakomicie.
Musical to przede wszystkim jednak muzyka, śpiew i wizualna oprawa, a wszystkie te czynniki zasługują razem, jak i osobno na szóstkę w szkolnej skali. Z muzyki szczególnie „Do you hear the people sing?” zapiera dech w piersi widza i powoduje, że samemu chce się wstać i walczyć za wolność i miłość do ojczyzny. Dla charakteryzacji, kostiumów, czy scenografii najlepszy komentarz stanowią nominacje do Oscarów. Nie ma co wiele komentować, po prostu genialne wykonanie.
Wszystko to składa się na jeden film, który po cichu mogę powiedzieć, że żałuję, że zobaczyłem. Nie dlatego, że był denny. Wręcz przeciwnie. Całym swoim sercem żałuję, że nie dane mi będzie zobaczyć go jeszcze raz po raz pierwszy, poczuć tych emocji, pierwszego niesamowitego wrażenia, które dane może będzie Tobie drogi czytelniku. Jeśli się jeszcze zastanawiasz, czy warto? Przestań. Osobiście uznaję Les Miserables za arcydzieło godne najlepszego filmu 2012 roku.
Też się zgadzam, oprócz trochę jak na mój gust zbyt pochlebnych słów na temat Crowe'a i Amandy Seyfried. Ten pierwszy, postać co prawda miał ciekawą, ale dokumentnie spartaczoną, głównie przez swoją ustawiczną minę "Where is the exit? I want my cash",a wokalnie nie dotrzymywał kroku nie tylko oryginalnym wykonaniom, ale nawet reszcie ekipy.
Z kolei wybicie się w roli Cosette nie należy do najłatwiejszych, bo rola jest wręcz epizodyczna, żadnej solówki, jednoznaczna i właściwie stanowi tylko "przedmiot" miłości Valjean i Mariusza. Amanda Seyfried wokalnie rady nie dała, aktorsko nie miała się czym popisać i ogólnie było kiepsko.
Ale co do reszty, zgadzam się w zupełności:D