Film fajny. Jednak to jest musical, a tu nie wszyscy potrafili śpiewać stąd takA moja ocena. Nie
oszukujmy się Russel Crowe nie umie śpiewać, a został zatrudniony do tego filmu ze względu na
to, że jest znany.
Największe atuty filmu to ostatnia scena na barykadzie, gdy wszyscy żywi i nieżywi śpiewają "Do you
hear the people sing". Tak ta scena i pieśń najbardziej mi się podobały.
Drugim ulubionym elementem jest chłopczyk Gavroche. Urzekł mnie. Podoba mi się też odwrócenie
ról po latach.
Reszta no cóż... nie jest zła choć mogła by być lepsza...
Crowe został raczej zatrudniony z tego prostego powodu, że idealnie oddał charakter książkowego Javerta.
A w ostatniej scenie śpiewają na barykadzie tylko nieżywi.
chyba żartujesz? film słaby owszem ale Crowe to tutaj jedyny umiał śpiewać, no może jeszcze cohen i bonham carter. Słyszałaś kiedyś śpiew operowy albo chociaż musicalowy? Z Twojej wypowiedzi wynika, że chyba nie, zobacz sobie jak śpiewają zawodowi aktorzy w przedstawieniu les miserables tylko Crowe wyciąga coś na miarę tych umiejętności.
słyszałam, bo uwielbiam taką muzykę. Z tą barykadą to nie wiedziałam. Naprawdę?
No z tym śpiewaniem to muszę sobie odświeżyć ten fil i obejrzeć go jeszcze raz, bo oglądałam go jak był jeszcze w kinach. Może macie racje.
to powszechna opinia, że Crowe źle śpiewa w tym filmie ale błędna bo może nie ma super zdolności wokalnych ale za to śpiewa czysto, wyjątkowo zindywidualizowanie i ciekawie. Rozumiem, że niektórzy czasem czuja pewien dyskomfort i zażenowanie słysząc taki styl wokalny ale jest on zajebisty i świetnie kontrastuje z niemrawym Jackmanem który dobre partie ma tak naprawdę tylko jak gra z Crowem. Taki jackman to od czasu do czasu błyśnie lepiej np ten kawałek na początku slave of the law ale większość jego partii to na przemian pół mówienie pół takie mruczenie i zakończenie zdania w stylu oooOOOOoooOOOooo,napomnę jeszcze, że w śpiewie ma wyjątkowo nieciekawą barwę głosu Brzmi jak zwykły gostek co sobie podśpiewuje a nie ktoś charyzmatyczny co powinno być czuć np gdy śpiewa names Jean Valejean a wychodzi mu to tak ledwie ledwie . Hathaway z kolei smęci niemiłosiernie i w ogóle nie porywa swoja grą, oskar za tą rolę to żart. Sayfield to samo smęci i nudzi z tamtym gostkiem po społu o miłości. Cohen i Carter troche nadrabiają przyzwoitymi wokalami, ładną grą i ciekawymi partiami musicalowymi.
Właśnie, dobrze mówisz. Jackaman trochę brzmi jakby każdym zaśpiewanym się męczył. Co nie? Oskarem Hathaway też się zdziwiłam. Nie rozumiem za co. Że się poświeciła i włosy ścięła? No proszę.
Mnie jeszcze podobała się partia tej małej Cosette.
A to ciekawe, bo Enjolras, Eponina i studenci z barykady to zawodowi śpiewacy Broadwayowscy. Rozumiem, że oni wg ciebie źle śpiewali?
Co do Jackmana, to jedyne, co mnie drażniło, to jego tendencja do zawodzących końcówek. W piątym monologu to drażni. Jednak głos ma ciekawy.
Mnie rozczarowało "Bring Him Home" W wykonaniu Jackmana.Miałam wrażenie, jakby skrzypiał a nie śpiewał. To akurat słyszałam lepsze.
może przesadziłem mówiąc, że tamci jedyni umieli śpiewać no ale już tak zazwyczaj jest, że lepsze są role trzecioplanowe. nie chciało mi się rozpisywać o tych co śpiewają 10 min. max w 2,5 godzinnym filmie ale nic do nich nie mam.
A to jeszcze ciekawsze, bo rozpisałaś się o Kozecie, która ma może właśnie 10 minut na ekranie i ducecie Thenardierów, również postaciach drugoplanowych.
o Cossette pisałem tylko tyle, że jest ok. Thanadierowie to inna bajka bo kradną film swoją charyzmą dlatego o nich wspominam i są drugoplanowi tak jak i hathaway a nie trzecioplanowi jak tamci studenci i Eponine co nie zmienia faktu, że odśpiewali swoje dobrze ale dupy mi nie urwało bo i nie mieli fascynujących kawałków ale to nie ich wina dlatego o nich nie wspominałem bo nie byli dla mnie na tyle ważni ale krzywdy też nie zrobili. Nie mam nic więcej do powiedzenia w tym temacie bo nie ichl dotyczyły moje wcześniejsze wypowiedzi.