Rzeczywiście aktorstwo na najwyższym poziomie. Może poza Pollakiem i Moore. Choć to bardziej wynika chyba z "niedokończonego" pomysłu na ich postaci. To takie niepotrzebne moim zdaniem cukiereczki w fabule. Oczywiście, bo musiał być romans, oczywiście, bo Cruise musiał "z kimś gadać". A zamiast tego mogło być więcej scen z udziałem chociażby Sutherlanda nie wspominając już o Nicholsonie. Wątek Markinsona również można było rozbudować.
Jak dla mnie to niestety tylko jeden z tych "dobrych" filmów, podczas których średnio wymagający widz nie wyjdzie z sali, a zawsze będzie mógł "odfajkować ambitny seans". Mimo wszystko fakt, wspaniałe lata 90te, gdzie to właśnie takie filmy robiło się "dla mas". Dziś dla mas robi się totalne gnioty...