Tak to już jest, że gdy europejska adaptacja jakiejś powieści okazuje się być hitem, Amerykanie natychmiast chcą mieć jej własną wersję. Nie minęło zatem zbyt wiele czasu, a nominowany kilka lat temu do Oscara szwedzki komediodramat "Mężczyzna imieniem Ove" doczekał się swojego amerykańskiego odpowiednika. Bardzo bałem się tego seansu, a jak się okazuje, zupełnie niepotrzebnie. Amerykanie nie tylko nie zepsuli tej historii, a nawet zdołali nakręcić jej jeszcze lepszą wersję!
Jeśli kino ma podnosić na duchu, dawać nadzieję i pełnić rolę terapeutyczną, to Forster odrobił tę lekcję na piątkę z plusem. Można mieć do niego pretensje o to, że na siłę chce nas wzruszyć, można też złościć się na to, że niektóre sceny są tak słodkie, że podczas ich oglądania aż psują nam się zęby. Tyle tylko, że wychodząc z kina nie będziecie o tym wszystkim pamiętać, ponieważ film pozostawi Was z ważniejszymi przemyśleniami. Ten film przypomina o tym, że nawet w najgorszym życiowym momencie nie wszystko musi być już całkiem stracone. W życiu piękne są tylko chwile, cieszmy się z małych rzeczy - tak, to proste i mało odkrywcze, ale zbyt często zdajemy się o tym zapominać.
Wcielający się w główne role Tom Hanks oraz Mariana Trevino mają na ekranie niesamowitą chemię, każda ich wspólna scena zasługuje na uwagę. On idealnie sprawdza się w roli stetryczałego staruszka, ona z kolei wprowadza na ekran tyle samo energii, co do smutnego życia Otto. Nie sądziłem, że Ove będzie miał dla mnie kiedyś twarz Hanksa. Cóż, życie jest jak pudełko czekoladek... ;) Zaskakujące, że obyło się bez nominacji do Złotych Globów, które mają przecież kategorie poświęcone komediom.