Po kilku, całkiem interesujących tytułach, Ozon odnotowuje coraz większy spadek formy. Mimo artystycznej wrażliwości, której nie można mu odmówić, film pozostaje na poziomie "Wilgotnych miejsc" Wnendta. Rampling chyba zgodziła się wziąć udział w tym gniocie przez wzgląd na stare czasy. Skądinąd ciekawe, że ostatnio reżyserzy z uporem maniaka kręcą filmy o nimfomanii nastoletnich dziewcząt. Czy to rzeczywiście poważny społeczny problem, czy raczej męskie, pseudo reżyserskie słabości?
Szkoda czasu, nie polecam.