Pierwsze spojrzenie, trailer, myśli - to może być coś niezwykłego. Wszak nie tak często pojawiają się produkcje tego kalibru. Konkursowe, które poruszają w wyjątkowo delikatny sposób młodociane relacje. I bach! (ale nie muzyczny) Wszystko w ruinach. Czuć w trakcie oglądania, że filmowi <czegoś> brakuje. Że dialogi szczególnie w drugiej połowie mogły być lepiej dopracowane, wymyślone z większą głębią. Im dalej tym niestety gorzej. I boli to mniej więcej tak samo, jak bolą zapewne złamane serca bohaterów, to znaczy boli i nagle przestaje. Widza zaś boleć przestanie, gdy dojdzie do wniosku, że nie warto rozmyślać czemu tak się potoczyło, a nie inaczej. Przynajmniej reżyserka litość pozwoliła na happy end.
W produkcji, jak w muzyce i scenariuszu - nierówno. Są sceny, które porywają bacznego obserwatora. W których można rozmarzyć się przy wtórującej muzyce i wizualnym kunszcie, jakim wykazał się zarówno Schatteman (reżyseria) i Van Campe (zdjęcia). Tu scena w Brukseli podczas pokazu Divy. Gdzie indziej budowanie relacji w pociągu. Pływanie. Niewinne sceny na rowerach. To sprawiało, że czuło się te ulotne chwile. Wyjątkowe momenty.
Ale przeplatane najpierw urywającą muzykę sceną, później cały czas opartych na naiwności kadrach z grupą rówieśników, którzy to jakoby wybaczali z marszu każde przewinienie bez wyjaśnień (to się nie zdarza!). Im dalej, tym więcej niekonsekwencji. Bohater bezczelnie rozbija się po domu, nie spotyka go nawet cień kary. Z drugiej strony fatalna scena w samochodzie z zupełnie nietrafioną obecnością starszego brata podczas której Elias wyznaje "całą prawdę" (obecność brata chyba tylko po to, aby ten kilkanaście minut później wskazał na evencie Alexandra, ale gdzie tu porozumienie emocjonalne, gdzie wyczucie(?)). I ten finisz rodem z nowojorskich produkcji, gdzie jedna wielka amerykańska rodzina - całe osiedle - kocha się i gra do jednej bramki. Niepotrzebnie, bo dało się jeszcze wyjść na prostą i skończyć z klasą.
Nie żebym sugerował, iż klasy to on nie miał. Jednak Anthony Schatteman tym razem nie debiutował w pełnym metrażu, zatem jemu takie błędy zdarzyć się nie powinny. Myślę, że prosta analiza doprowadziłaby do korekt w scenariuszu tej ostatecznie całkiem niezłej kinematografii.
Trzeba pochwalić, że pomimo wpadek montażowych (pojedyncze przejścia, chociażby z tą niewykorzystaną idealnie muzyką jw.) fotosy od Petera Van Campe czarują i od początku wyróżniają film. Zasługuje też na duże oklaski Ruben De Gheselle (muzyka), za odwagę w przewijaniu ścieżki podstawowej melodiami, co najpiękniej oddało zdaje się w scenie z Divą w Brukseli (<3). Melodie różnego typu, pianino, później więcej rocka i vintage style, aż po nowoczesne i pełne optymizmu zagrywki ze współczesnej sceny.
Doskonali główni bohaterowie. Lou Goossens i Marius De Saeger, obydwaj debiutujący mają mało czasu i wiele szans na rozkochanie obu płci w swojej grze! Bo grali odważnie i bezbłędnie. Dojrzałość De Saegera dopasowana do roli, jaką musiał odegrać. Jednocześnie jednak brak pogłębionego wątku Eliasza z bratem, który mógł przecież być olbrzymim supportem fabularnym w filmie o takiej tematyce. Brak jakiejkolwiek relacji z rodziną Alexandra, od początku i tak już okrojoną. Na plus nie narzucające się rozmowy rodzicielskie, które szczęśliwie (w odwrotności do "Blisko", 2022...) były zachowawcze i intuicyjne. Były prawdziwe.
Young Hearts ma (miał?) ogromny potencjał by powtórzyć sukces dawno już niewidzianych (przynajmniej przeze mnie) filmów o tej tematyce. Odważnych, delikatnych i sentymentalnie niewinnych (ostatni jaki kojarzę, na szybko, to duński Kapgang). Zabrakło mu finezji, co znacząco dało się we znaki. Szzzzkoda.