"The Dead Zone" wywarła na mnie wrażenie jak najbardziej pozytywne. Nie ma sensu porównywać adaptacji z pierwowzorem literackim, bo film z reguły jest tylko ilustracją książki, pewną impresją. Tak naprawdę jedynym przypadkiem, w którym książka i film istnieją względem siebie w stanie równowagi, gdzie genialna treść żywi się wybitnym obrazem i odwrotnie - wydaje mi się być "Ojciec Chrzestny" (choć i temu pewnie niejeden fan książki zaprzeczy).
W "Martwej Strefie" udało się jednak zawrzeć kwintesencję Stephenowskiej fabuły i przesłania. Niemożność zawarcia w filmie narracji i opisu przeżyć bohaterów wcale nie przeszkodziła Walkenowi w stworzeniu niezwykle interesującej i wzruszającej kreacji. Johnny Smith na ekranie budzi sympatię i współczucie. Tego filmu nie byłoby bez Walkena; nikt inny nie mógł zagrać tej roli, charyzmatyczna, niemal fanatyczna twarz Walkena i jego pełna wrażliwości gra aktorska sprawiają, że jestem w stanie przymknąć oko na drobne mankamenty samego filmu.
Zresztą, nie pierwszy raz obecność Mr Walkena podwyższa moją ocenę filmu o dobrych parę oczek ;)