Dawno żaden film mnie tak nie zmęczył jak ten. Produkcja Pawła Sali jest zupełnie niestrawna, nudna i niedopracowana. Montaż moim zdaniem jest skopany, scenariusz budzi wiele zastrzeżeń. Pełno wątków w tym filmie bym wyrzucił - na czele z antywojennymi wstawkami i "magicznymi mocami". Dodatkowo rola wyrodnego syna zagrana przez Kościukiewicza mnie nie zmiażdżyła, nie podpisałbym się pod zachwytami krytyki. Postać Ewy, przepraszam za wyrażenie, kompletnie z dupy. Konstrukcja scenariusza to blamaż - twórca zupełnie nie przemyślał, że jego niekryminalny kryminał, który miał uchodzić za kino psychologiczne nie zwraca uwagi na sedno sprawy - psychopatię, trudne relacje rodzinne, irracjonalne zachowanie tytułowej bohaterki. Nie szuka przyczyn, a skupia się na mało istotnych szczegółach. To powoduje, że "Matki Teresy..." po prostu na trzeźwo się nie da oglądać. A film miał pewien potencjał, bo postać Ewy naprawdę dawała szansę na zrobienie czegoś interesującego. Sali zabrakło umiejętności i być może talentu.
Co było dobrego? Pierwsza scena erotyczna w małym pokoiku ojca + rola Mariusza Bonaszewskiego. Cała reszta niegodna uwagi, pełno rzeczy jest wyssanych z palca, niektóre wątki wplecione, mam wrażenie po to, aby zapchać płyciznę i dociągnąć do tych 95 minut. Ostrzegam, że bardzo nieprzyjemnych minut.
Post scriptum: kontakt wzrokowy z jedną z największych porażek polskiego aktorstwa w powojennej Polsce pani Szykulskiej, która niezależnie od tego czy gra w dramacie, komedii, czy szmirze na TVP1 uchodzącej za tzw. "sitcom" jest taką samą znerwicowaną, oszołomioną panienką, która właśnie dostała obuchem młotka od swojego patologicznego męża, nie jest miłym przeżyciem.