Choć nie mam wieczorowej sukni, to chciałabym naprawdę gorąco podziękować braciom Wachowski, że wbrew niepokojącemu tytułowi, nie zrewolucjonizowali mojego świato... to znaczy: matryksopoglądu, ponieważ niczego tak nie lubię, jak rewolucyjnych zmian i trzęsień ziemi. Grunt mi się pod nogami nie rozstąpił, a matryks pozostał swojski niczym rodzinny dom. Podziękowania należą się również obsadzie, która z dużym poświęceniem recytowała dialogi, nie próbując z nich wykrzesać żadnych niepotrzebnych iskier. Dostateczną siłę ognia zapewnili obrońcy Zionu "ubrani" w urządzenia, które jako żywo przypominały "ładowarkę", jaką już legendarna Ripley wykorzystała w "Decydującym starciu". Szczególne zaś podziękowania kieruję do kolesia, który przez cały seans łupał w pobliżu mnie słonecznik, wzbogacając tym samym dźwiękowy background o atrakcyjne trzaski. Nie po to przecież chodzę do kina, by w chwilach ciszy słuchać ciszy. A najzupełniej poważnie, to bitwa o Zion jest już kolejną po bitwie w Helmowym Jarze, która zrobiła na mnie mocniejsze wrażenie, niż cały film. Dopiero od teraz czekać będę z naprawdę dużą niecierpliwością na III epizod "Gwiezdnych Wojen", bo przecież armia klonów jest już w pełni uzbrojona. Mam tylko nadzieję, że dotrwam do odległej jeszcze premiery i że nie stanie mi na drodze jakiś czwarty "Matrix"...