Na film wybrałam się dopiero wczoraj (wiadomo, szkołą, te sprawy), więc za recenzję biorę się dopiero teraz.
Po pierwsze: co mnie w filmie zraziło: zdecydowanie za długa scena żegnania Neo z Trinity. Jeżeli miała być ona wzruszająca i przejmująca - powinna trwać co najmniej 2 minuty krócej. Powtarzane przez Trinity słowa "Ale ty mnie ożywiłeś..." wcale nie potęgują napięcia.
Po drugie: muzyka. Tak jak w "Reaktywacji" muzyka mną zawładnęła, tutaj jest ona po prostu niezauważalna. Ja wszystko rozumiem - wsadzenie muzy w sceny obrony Zionu było niemożliwe (ciekawe kto by coś usłuszął w huku działek...), ale było dużo scen, w których Don Davis mógłby się bardziej postarać...
Po trzecie: fabuła. Tutaj jest całkiem nieźle. Element zaskoczenia (mówię tutaj głównie o oślepieniu Neo - w większoście hollywoodzkich produkcji główny bohater albo jest cały i zdrowy, albo umiera), przemyślana bitwa o Zion, wkroczenie Neo do miasta maszyn... Niespodziewane zakończenie... Chociaż w sumie, zdrugiej strony nic się nie wyjaśniło - czy wojna została zakończona (na zawsze), JAK Neo ma powrócić ("- Czy zobaczymy jeszcze Neo? - Prawdopodobnie tak"). Ogólnie dobry początek do części czwartej.
Po czwarte: efekty. Tutaj już chyba nie ma wątpliwości - Wachowscy zaserwowali nam jeszcze lepszy popis akrobacji i walk (mówię teraz oczywiście o Zionie). Widać wyraźnie, że "Rewolucje" są nastawione na właśnie obronę ostatnie ludzkiej osady, a nie na "wygibasy" Neo, których pełno było w "Reaktywacji" - nawet końcowa potyczka Wybrańca z agentem Smithem nie była zbytnio przesadzone.
Po piąte: końcówka. Wciąż chodzi mi po głowie tekst Architekta: "Za kogo ty mnie masz? Za człowieka?" :) :)
Warto się wybrać na ten film. Chociażby dlatego, by ujrzeć jak to się zakoćzy. Walka maszy i ludzi. Wcześniej można było rzec: walka dobra ze złem. Teraz chyba już nie można...