oglądnie się początek i stwierdzi się, że to strata czasu.
Tak było w moim przypadku parę lat temu.
Natknęłam się na ten film w telewizji, obejrzałam początek i stwierdziłam, że ten film będzie tylko o seksie, że taki typowy, bezsensowny odmóżdżacz.
Zabawne. Bo dzisiaj natknęłam się znów na ten film i nie skojarzywszy tytułu ani tego, że kiedyś mnie "odrzucił", zaczęłam oglądać i im dalej, dalej, tym coraz bardziej mi się podobał.
Początek rzeczywiście pokazał ten film, jako taką lekką, sympatyczną, też zabawną komedię na jesienny wieczór. Ale potem to wszystko przeplatało się ze wzruszeniami, film wskakiwał na poważniejsze szczyty, by zaraz potem znów być sympatycznym seansem. Ale to plus :) I to duży plus, bo przez to, "Miłość i inne używki" ogląda się doskonale!
Do tego świetna ścieżka dźwiękowa, przepiękna i podnosząca na duchu historia miłości ze świetnym zakończeniem, które wycisnęło ze mnie łzy :)
Do tego świetna chemia między Gyllenhaalem i Hathaway, ale patrząc osobno na grę aktorską, dla mnie to właśnie Anne błyszczała na ekranie! :) Świetna była!
A pomyśleć, że miałam nie oglądać tego filmu ;)
" historia miłości ze świetnym zakończeniem,..."
Problem w tym, że zakończenia nie było. Tylko stadium 1, oszczędzono widzom pokazania, jak naprawdę wygląda choroba.
Tak, to prawda. Też myślałam, że będzie pokazana choroba.
Tylko, że mówiąc, że było świetne zakończenie, mam na myśli to, jak ta ich historia miłości została zakończona. Ta ich końcowa rozmowa na parkingu, koło autobusu. To bardzo mi się podobało i na sam koniec wycisnęło ze mnie łzy (łącznie z tym, jak on oglądał na końcu ich wspólne video).
Bo to, że nie było pokazanej choroby, to się tu z Tobą akurat zgodzę.
Zakończenie o tyle jest fałszywe, że pozostawia widzowi złudne wrażenie happy endu - a przecież przednimi dopiero prawdziwa walka, wyzwanie, a niewykluczone, że również klęska.
W sumie to prawda. Tutaj się zgodzę z Tobą w zupełności.
Ale może tu w zakończeniu chciano pokazać, że on dorósł do miłości, że się w niej tak zakochał, że mimo, że była chora, postanowił się nią zaopiekować.
To prawda, że ta decyzja zapewne bardzo zmieni ich życie. Ale tak patrząc na to z innej strony, to zakończenie pokazało, że na przekór wszystkiemu on chciał z nią być.
Już nie patrząc na dalsze konsekwencje, ale, że sama miłość zwyciężyła.
Zapewne główny bohater wiedział, co go czeka i na co się pisze, gdy na końcu przysięgał jej miłość i, że zaopiekuje się nią mimo wszystko.
Jeśli wiedział, to musiał przyjąć, że będzie z nią nawet wówczas, gdy ta którą pokochał będzie już tylko wspomnieniem. I nie będzie też tego, za co ja pokochał. Trzeba ogromnej odwagi i determinacji, żeby umieć to zaakceptować.
Masz rację. I to właśnie zasługuje na ogromny podziw.
Tak ją kochał, że mimo wszystko chciał z nią być. I to jest piękne! Nawet wtedy, gdy wie się, że już dla chorej osoby nie ma ratunku i, że wszystko co się robi dla niej, jest tylko na chwilę, bo i tak prędzej czy później rozłączy ich śmierć.
Jeżeli nie widziałeś, polecam również film "Motyl. Still Alice" z Julianne Moore. Może film nie o chorobie Parkinsona, ale o Alzheimerze. Tam, z tego co pamiętam, było pokazane, jak przebiega ta choroba u głównej bohaterki i jak to wpływa na jej najbliższych.
Odbieram to zakończenie i w ogóle film nie tyle jako historię o chorobie co opowieść o dojrzałej miłości. Oboje muszą opuścić gardę, zrozumieć, że są sobie potrzebni, zaakceptować siebie ze swoim bagażem, zmienić się i zrozumieć, że życie jest trudne, ale muszą iść przez nie razem. Zamiast tkwić w mechanizmach obronnych i swoich projekcjach.