"Rogue Nation" daleko do inteligencji i brawury filmu De Palmy, ale jest lepszy od komiksowego "Ghost Protocol". Bardziej kameralny, ale to znów kino szpiegowskie, gdzie przez walną część obrazu naprawdę nie wiadomo o co chodzi, kto za czym stoi i komu na czym zależy. To film zaskakująco ambiwalentny i nie obraża inteligencji widza. Wręcz przeciwnie, wymaga od niego skupienia.
Fabuła jest zawikłana, a film zaskakująco krwawy, ludzie tu giną od postrzałów i uderzeń w głowę.
Nie jest to film bezbłędny, narracja, jak to u MqQuarrieego, nawala, film jest za długi, brakuje w nim pomysłowości De Palmy, inscenizacyjnego rozmachu Johna Woo, energii i dramaturgii J.J. Abramsa, ale jest... poważnie.
Nie ma już autoparodii, nie ma komiksu z wysadzaniem Kremla i próbą wywołania III wojny światowej za pomocą indyjskiego satelity. Nie ma gadżetów. Nie ma bredni. Niestety nie ma też napięcia, ale film ogląda się z niesłabnącym zainteresowaniem. To duża poprawa.
I nawet syfiaste zdjęcia Roberta Elswitta nie przeszkadzają, owe ziarno wydaje się zamierzone. Nie ułatwia to rozpoznawania krajów, w których toczy się akcja, ale za to ton filmu jest wyraźnie cięższy od poprzednika, za którego też przecież odpowiadał. Coś za coś.
Tylko ten Benji... Jak zwykle fatalny. Rzuca sucharami na lewo i prawo, naprawdę nie wiadomo po co. Aż szkoda, że Luther odgrywa tu drugoplanową rolę. Ving Rhames emanuje powagą. Simon Pegg wygląda jak pacan i nim jest. I naprawdę trzymamy kciuki za to, by wreszcie go zabito (jest na to realna szansa w filmie). Niestety niewykorzystana.
Za to nowa dziewczyna, Rebeka Ferguson, mimo dyskusyjnej urody, wspaniała. Niejednoznaczna w pełnym tego słowa znaczeniu. Szpieg.
50-letni Cruise wciąż daje radę!