Przez większość część seansu film niczym specjalnie nie zaciekawia. Zdaje się być kolejną standardową opowieścią wykolejeńca, nie pasującego do świata, który dodatkowo ma jakiś talent. Mamy więc całą serię zdarzeń wskazujących na jego autodestrukcyjny tryb życia: kobiety, alkohol i narkotyki, mamy traumę z dzieciństwa i szaleństwo w oczach. Jest i tragiczna miłość, jest i bieda i niezrozumienie. I tyle. Nie raz i nie dwa widzieliśmy to już w kinie, czasem lepiej, czasem gorzej.
To, co wyróżnia "Modiglianiego" na tle reszty to muzyka. Różne rytmy, różne epoki, często przemieszane, tworzą cudowną mieszankę, którą delektowałem się z rozkoszą. Sama historia, swoją typowością zupełnie mnie nie przyciągnęła, za to muzyka oczarowała mnie całkowicie. Ze smutkiem więc odkryłem, że soundtrack nie jest w Polsce dostępny (ale mam nadzieję, że i tak się u mnie na półce znajdzie).
Film robi się ciekawy pod koniec. Mick Davis okazuje się mistrzem zakończeń, problem w tym, że brakuje mu samodyscypliny. "Modigliani" ma kilka zakończeń. Każde z nich samo w sobie jest piękne, chwytające za serce w sposób totalny, iż nie sposób powstrzymać wzruszenia. Cudowna scena triumfu i upadku. Potem kolejne zakończenie, ze wzruszającym pożegnaniem. I następne zakończenie z tragicznym losem Jeanne. I szkoda tylko, że Davis postanowił uraczyć nas wszystkimi trzema zakończeniami. W ten sposób przedłuża film, a kolejne zakończenia zamiast wzruszać, zaczynają irytować. Mimo wszystko film kończy się w sposób na tyle wzruszający, że ostatecznie można to wybaczyć... ale nie zapomnieć.
Zgadzam się w kwestii muzyki, była wg mnie wspaniała, świetnie oddany klimat tamtych czasów, Paryża, malarstwa, i tego "wyższego" piękna...
Z kolei film mnie nie znudził absolutnie, zapewne dlatego, że jestem "kinomanka" od niedawna i nie miała okazji oglądac niezliczonej ilości podobnych filmów.
Wzruszył mnie do łez, chwycił za serce, powalił na kolana...właśnie zakończeniem.