Poprzedni rok (2011) był raczej średni dla kinematografii. Ot, kilka niezłych premier, ale nic, co mogłoby kiedykolwiek osiągnąć status kultowości. Za to gier, mój panie, mieliśmy ci bez liku! Zimowe hity poważnie obciążyły moje konto, a i tak nie miałem jeszcze okazji żeby je wszystkie ograć. Jeśli zaś chodzi o rok 2012… sytuacja odwróciła się o 180 stopni! Gaming wypiął się do nas plecami, oferując zaledwie garstkę must-have’ów (trzecie części Mass Effecta, Diablo, Maxa Payne’a, Assassin’s Creeda oraz nowy Hitman), resztę potencjalnych perełek przesuwając na wiosnę 2013. A kinematografia? W tegorocznej notce urodzinowej celebrującej 5 lat istnienia bloga wraz z redakcyjnymi kumplami daliśmy wyraz naszemu pozytywnemu nastawieniu na zestawienie tegorocznych filmideł. Premiera „Avengersów” już za nami (było srogo!), a wielkimi krokami zbliżają się trzeci w Czerni Faceci, nowy Gacek i odświeżony Człowiek Pająk, że o Hobbitach, Perseuszach i innych Djangach (dżagach?) nie wspomnę. Wśród oczekiwanych obrazów znalazł się również nowy projekt Tima Burtona, którego niedawna „Alicja w Krainie Czarów”, mimo potężnego sukcesu komercyjnego, mocno mnie zawiodła. Zemdlony cyfrową stylistyką i zmulony zbyt oklepanym podejściem do adaptacji kultowej powieści Lewisa Carrolla z niedowierzaniem wgapiałem się w sztampowe dzieło jednego z moich ulubionych reżyserów. Ba, postanowiłem wybrać się na niego do kina po raz drugi, dając mu tym samym drugą szansę. Kto wie, może za pierwszym razem byłem zmęczony i przez to źle odebrałem film? Nic mi to jednak nie dało – całość była równie bezkształtna, co wcześniej. Koniec końców i tak zwyciężyła sympatia do pokręconego twórcy oraz sentyment do jego wcześniejszych tworów, przez co recenzja mojego autorstwa okazała się ugrzecznioną i stonowaną wersją mych przemyśleń. Shame on me, I know…
I NIE WÓDŹ NAS NA POCZEKANIE…
Kilka dni temu udałem się na premierę „Dark Shadows” Burtona, czarnej komedii wzorowanej na serialu z lat 60-tych, w obsadzie której znalazło się miejsce dla Deppa, Bonham Carter (niewiarygodne, wiem), a nawet ex-Catwoman, Michelle Pfeiffer, która mimo upływu lat wciąż nieźle się trzyma (może nie tak dobrze jak Belucci, ale zawsze :P). Finansowo film okazał się przegranym w bezpośrednim starciu z „Avengersami” - którzy nawet w tej chwili biją kolejne rekordy sprzedaży – w pierwszych dniach zarabiając niecałą 1/3 kwoty, jaką zarobiła w podobnym czasie „Alicja”. Trudno, bywa, jakiegoś większego hype’u na „Mroczne Cienie” nie zauważyłem, to i box’office nie ma prawa pękać w szwach. Poza tym dla mnie liczy się wykonanie dzieła, a nie jego zarobki. Już sam zwiastun kosił umysły, a co dopiero pełny film! Cóż, jeśli mam być szczery, powinienem był zostać przy trailerze, w stu procentach zdradzającym wszystkie warte uwagi sceny. Jak na czarną komedię, produkcja Burtona nie jest ani mroczna, ani zabawna. Jest po prostu boleśnie nijaka. A w dodatku nudna do tego stopnia, że już po niecałej godzinie seansu co rusz zerkałem na zegarek, śliniąc się z podniecenia na myśl o opuszczeniu kina. Wiele obrazów rozpoczyna się od nieco monotonnej sekwencji wstępu, której celem jest zaprezentowanie głównych bohaterów. Po piętnastu minutach byłem święcie przekonany, że tu będzie tak samo. Podróż Victorii Winters do domostwa familii Collinsów ciągnęła się w nieskończoność, a widz tylko czeka, aż historia nabierze rumieńców i wreszcie zacznie dziać się coś ciekawego. I czeka, i czeka, i czeka. Wtem napisy. Koniec. Dobranoc państwu, zwijamy teatrzyk.
STRANGERS ASSEMBLE
Naprawdę, ciężko jest pisać mi te słowa, bo od czasu „Planety Małp” nie widziałem Burtona w tak słabej kondycji. Ja naprawdę bardzo go lubię i szanuję za umysł zwichrowany jeszcze bardziej, niż jego fryzura. Po prostu nie chce mi się wierzyć, że po średniej „Alicji” zaserwowano nam coś równie niejadalnego. Boli mnie to tym bardziej, że obraz zapowiadał się naprawdę fantastycznie. Fachowa charakteryzacja Deppa, nawiązująca nieco do „Nosferatu” Herzoga, klasyczna muzyka z lat 70-tych (z fenomenalnym Alice Cooperem na czele <3), bogata obsada i wyjątkowo ciekawa idea na scenariusz – no, czyż nie pobudza to wyobraźni? Najwidoczniej tylko naszą, gdyż film wyszedł Burtonowi co najwyżej miernie. Wyraźnie widać, że nie był to pomysł pisany od podstaw, lecz bazujący na serialu. Fakt ten zdradza kilka wyjątkowo irytujących mankamentów. Po pierwsze, ilość bohaterów. W „Dark Shadows” jest ich całkiem spora gromada – a dokładnie dziesięcioro (wliczając służbę). W serialu byłoby odpowiednio dużo czasu, żeby równolegle poprowadzić wątki każdego z nich. Dzięki temu każda postać mogłaby rozbudować swoją historię i wzbudzić sympatię widza, a nie wydawać się wciśniętym na siłę, zupełnie zbędnym dodatkiem, który pałęta się bez większego celu po ekranie. Kto oglądał wcześniej telewizyjny pierwowzór „Dark Shadows”, miał już zapewne wyrobione zdanie na temat każdego członka rodu Collinsów. Jednak sam film w żadnym calu nie pozwolił świeżym widzom zżyć się z postaciami dramatu. Dodatkowo, mając w pamięci rewelacyjnie rozpisane role dla poszczególnych herosów z ekipy „Avengers”, nie jestem w stanie wybaczyć fuszerki odwalonej przez scenarzystę. Na pal go!
FLATLINER
Kolejnym problemem filmu, który nie występował zapewne w serialu, jest konstrukcja opowieści. Brak tu tak naprawdę znaczących punktów zwrotnych, a historia ciągnie się w jednolitej formie aż do napisów. Typowy flatliner – absolutnie zero emocji, prawie niczym obserwowanie meczu piłki nożnej rozgrywanej przez przypadkowe dzieciaki pod blokiem. Barnabas Collins (którym Depp był zafascynowany już w dzieciństwie), pochodzi z zamożnej rodziny, cieszącej się w okolicy sporym poważaniem. Pech chce, że chłopak rozkochuje w sobie wiedźmę, a później rzuca ją dla innej bladolicej niewiasty. Pałająca chęcią zemsty czarownica zabiła więc jego rodziców, wkrótce później nową ukochaną, na koniec rzucając klątwę na Barnabasa, przemieniającą go w emo-wampira. Nieszczęśliwy kochanek nie ma jednak czasu na cięcie się i spijanie własnego soczku, bowiem prędko zamknięto go w trumnie i osadzono głęboko pod ziemią. Dopiero w latach 70-tych zostaje odkopany przez robotników, którzy nie okazują się być wyjątkowo ukontentowanymi ze znaleziska (w przeciwieństwie do samego spragnionego DraCollinsa). Chłopina powraca na stare śmieci, by odkryć, że ród Collinsów nie ma już takiej smykałki do interesów, jak dawniej – najwyraźniej gospodarność nie jest cechą, którą dziedziczy się wraz z krwią. W dodatku wszystko wskazuje na to, że nowa służąca w grodzie jest inkarnacją ukochanej Barnabasa! A wiedźma? Żyje, ma się dobrze i prowadzi dochodowy interes rybny. Czyżby więc dramat miłosnego trójkącika miał powrócić? Intrygujące! Prawie tak bardzo jak wieść o zmianie stylisty przez Biebera. Sęk w tym, że żadna z przedstawionych postaci nie przekonuje do siebie na tyle, by kibicować jej przez cały seans. Ot, ktoś tam umrze, ktoś odejdzie, jeszcze inna osoba ujawni swoją drugą, mroczną naturę. Bohaterowie przeżywają dramat, a my… my mamy to głęboko w doopie.
NIEOCZAROWANY
Twórcy wyraźnie usiłują podrzucać nam instrukcje typu „o, tutaj powinieneś gorzko zapłakać” albo „na co czekasz, śmiej się!”. Najwidoczniej mam lekko spóźniony zapłon, bo płakałem dopiero po seansie, przeglądając zawartość portfela (który dał z siebie wszystko, abym mógł nabyć bilety), a zaśmiałem się wieczorem w domu, oglądając genialnego, pełnometrażowego „Titeufa”. Kto zlewa się na trampki na samą myśl o Johnnym Deppie, pewnie bez względu na wszystko uda się do kina – i nie dziwota. Jako, że szczerze cenię sobie tego aktora, z przykrością muszę stwierdzić, że on sam wydaje się być już mocno wyeksploatowany. Stylówę ma bezbłędną, to fakt, ale powoli przestaję widzieć odgrywaną przez niego postać, jeno samego aktora przykrytego wiadrem farby i wyświechtanymi szmatkami. Duet Depp + Burton jest istnym fenomenem od wielu lat, ale – do licha – ile można? Dziś zwyczajnie trąci to myszką, a obrazy w takiej formie współpracy przypominają odgrzewane kotlety, całkiem wyprane z dobrego smaku. Zakręcony reżyser powinien pomyśleć nad poszukaniem świeżej krwi i wymianie kadry, inaczej co projekt będzie nam towarzyszyło irytujące uczucie déjà vu. Tim, jeśli tak bardzo nie lubisz zmian, pamiętaj tylko jedno – Keaton jeszcze żyje! Johnny zasłużył za to na dłuuuugi urlop.
-------------------------------------------------------------------------------- -------------------------
+ charakteryzacja, kostiumy, wnętrze domu Collinsów, muzyka z lat 70-tych, cameo Coopera (choć za specjalnie to się nie wykazał :P), niezła obsada…
- …aczkolwiek zupełnie niewykorzystana, zmarnowany potencjał, przenikająca do szpiku kości monotonia, kompletna nijakość bijąca z ekranu, dość już z kręceniem w studiu!, dość już filmów z Deppem i Carterową!
Ocena: 35/100
Słów kilka: Jeśli końcowa ocena filmu wydaje Wam się zbyt surowa, pamiętajcie, że jak dla mnie film jest kompletnie nieoglądalny dla osób, które szukają w kinie czegoś więcej niż ładnych widoczków (cyfrowych lokacji w to nie wliczam). „Dark Shadows” trącą sztampą, więc jeśli „Frankenweenie” będzie choć w połowie tak błahy, Burton sporo straci w moich oczach. Na szczęście jest jeszcze szansa w „Abrahamie Lincolnie łowcy wampirów” - od tego samego scenarzysty, co „Cienie”. Oby tekst nie okazał się równie „cieńki”…
========================
http://cinemacabra.blog.onet.pl/
Pięknie napisana recenzja i zgadzam się w zupełności. Nieciekawa akcja, zmarnowany potencjał obsady, a przede wszystkim naprawdę spaprany scenariusz. Moje oczekiwania co do Abrahama Lincolna" drastycznie spadły. Grahame-Smith był tak nieudolny w roli scenarzysty, że nie wyobrażam sobie, iż w tym obrazie może być znacząca poprawa. Z drugiej strony adaptował własną kniżkę, zobaczymy.
Dopiero idę na film więc nie mogę tego ocenić. Ale fakt faktem mam dość duetu "Buton Carterowa" ! Nagrali ze sobą chyba z 10 filmów. Rozumiem że Depp i Buton jakoś się dopełniali ale ile można do licha ciężkiego i tak na film pójdę choć ten duet jakże nudny jest już przekąbinowany.. Przeczytałam Twoje jakże interesujące opowiadanie. I tak szczerze to mało się z Tobą zgadzam. ( Każdy ma inne zdanie )
Zapału na film mi nie zabrakło gdyż po prostu lubię wampiry, Deppa i Butona. Lecz nie w tym rzecz tym razem., Gdy byłam na "Alicji..." ze względu właśnie na nich zawiodłam się trochę.... Film przekąbionowany. Teraz nie miałam w planach iść do kina ale gdy przeczytałam recenzje, obejrzałam zwiastun "napaliłam" się i mówię "Idę". Czytam sobie obsadę i reżyserie i bum bum bum bum : Depp, Buton i Helena ! Mówię o Johnny Depp w roli wampira może być nie źle. I tak wyszło że uznałam że pójdę. Kiedyś latałam na każdy film do kina jaki był z Deppem. Teraz widocznie emocje opadły.... Lubię go ale... niektóre filmy z nim są bardzo naciągane i się znudziłam. Teraz idę do kina ze względu na temat czyli wampiry : )
2011 średni dla kinematografii? Kolega chyba żartuje, był to najlepszy rok odkąd sięgam pamięcia - Wstyd, Drive i X-Men Pierwsza Klasa to arcydzieła, które przywróciły mi wiarę w kino, poza tym wspomnę bardzo udany prequel Planety Małp i dobry powrót do klimatów spielbergowskich - Super 8. Najlepszy rok.
Kwestia gustu ;)
Moim zdaniem zdecydowanie brakowało killerów, a i same oscarowe nominacje (poza Hugo) szczególnie się nie wyróżniały :P
Ale to już temat na inną okazję, nie chce mi się rozpisywać xD
Ten rok jest bardzo dobry, a 2011 rzeczywiście w odniesieniu do prawdziwych dynamitów ubogi. No chyba, że wliczać filmy z zeszłego roku, które u nas pojawiły się dopiero niedawno ;)