Czy kino cierpi na uwiąd starczy?
Zaczynam się tego obawiać, bo ostatnie "superprodukcje" (vide "Transcendencja") to cherlaki napompowane sterydami (czyli dolarami) i wożące się w supermaszynach, które są klasycznymi "przedłużaczami członków".
"Na skraju jutra" to następny dowód, że mam rację.
Scenariusz jest, nie powiem, poprawny, ma wszystkie niezbędne elementy, jak: ekspozycja, zwroty akcji i zakończenie (tradycyjnie tandetne w takich produkcjach), ale...
"Znacie, to posłuchajcie", pardon, oglądajcie!
Odniesienia do "Dnia świstaka" byłyby profanacją tego zabawnego filmu, mamy tu bowiem do czynienia z wykorzystaniem prostego zabiegu, znanego każdemu graczowi komputerowemu: "SAVE GAME - LOAD GAME".
Co z tego wynika?
Ano nic ciekawego.
To nawet nie jest SF, bo brakuje dużego kawałka "science". Twórcy filmu z szybkością prestidigitatora prześliznęli się po "wyjaśnieniu", jak pewien... dar (nie zdradzę jaki), przeszedł na naszego bohatera i słusznie, bo jest to... naciągane jak cholera.
Byłbym się może zlitował i dał filmowi 7/10 za profesjonalizm, ale byłoby to nieuczciwe wobec produkcji o większych ambicjach, a mniej udanych (doceniam, kiedy ktoś "spada z wysokiego konia").
Zdjęcia w "Na skraju jutra" są ledwie poprawne, a animacje komputerowe obcych pochodzę chyba jeszcze z czasów Środkowego Matrixa.
Podejrzewam, że większość kasy poszła na gażę Toma Cruise'a. Niewiele to jednak zmieniło.
Jeśli kino nie otrząśnie się z marazmu, nie poprzestanie na "ekranizacjach" komiksów, gier komputerowych i odgrzewaniu starych jak świat (kinematografii) kotletów ("Godzilla"), przewagę uzyska serial telewizyjny (bardzo dynamicznie się rozwijający).
Już zyskuje.