Nie spodziewałem się niczego i to "nic" otrzymałem z naddatkiem. Nie chodzi nawet o kiczowatą wizję nieba (bo ta odpowiada zdolnościom umysłowym 4 latka, głównego bohatera, i tym sensie jest spójna. Dziecko ma prawo myśleć nasyconymi kolorami i ma prawo czuć wyłącznie dobro). Film jest ze wszech miar tandenty - scenariusz, dialogi, pozy, śpiew. Wszystko to sprawiło, że ledwo się zmitygowałem. Dodać należy, że nie jest to obraz zdolny wpisać się w spór o istnienie Boga, wizję nieba i życia po śmierci. Nie ten poziom. Za płytko, właściwie brodzi się w kałuży, miast w morzu rozważań teologicznych, filozoficznych, transcendentalnych. Uprzedzam: nie jestem ateistą. Dlaczego poszedłem na film? Pytanie, które mnie dręczy i nie pozwala spokojnie spać :)