Filmy nieme mają w sobie jakiś niepowtarzalny, magiczny klimat. Aktor musiał być po prostu dobry, żeby być dostrzegalnym w filmie. W "Braciszku" nikt nie czaruje widza słowem, nie nadrabia dykcją i uroczym głosem. Tu liczy się mimika, mowa ciała, a w to wierzę najbardziej. Harold Lloyd powala i oczarowuje (jak zwykle). A na piance, wisienka kina niemego - Jobyna Ralston. I mamy całkiem przepyszny tort, bez słowa lukru.
Stare dobre Hollywood....