Otóż podstawowym problemem tego filmu jest to, że dubluje szwedzki oryginał - "Den Osynlige". Prócz dosłownie kilku elementów - jest to kropka w kropkę ten sam film. Oczywiście - inni są aktorzy, inne plenery, inna lokalizacja - ale sama fabuła, jak nawet i mnóstwo scen - jest żywcem zerżnięta. Po co? Nie prościej było wypromować Szweda i zarobić na jego dystrybucji? Przecież był lepszy - i to chyba pod każdym względem. Bo amerykańska wersja zgubiła poetyckość oryginału, jego lirykę, głębię i intrygującą zagadkę niewidzialności bohatera, która w zbarbaryzowanej hollywoodzkiej wersji podana jest jakoś tak topornie i wyjaśniona łopatologicznie. Spłyceniu uległ również obraz szkolnego środowiska, bowiem to, co u Szwedów było dość naturalnie pokazane (problemy szkolne młodzieży), w wersji amerykańskiej jest puste i wydumane, jak choćby ten "awans społeczny" w postaci wyjazdu do Anglii, co ma sens w przypadku Szweda, ale nie Amerykanina.
Muszę jednak przyznać, że amerykański film nie jest kompletną klapą. Owszem, umiejętności aktorskie niektórych osób nie stoją na najwyższym poziomie, a chłopak obsadzony w głównej roli w ogóle jest jakimś nieporozumieniem (te emocje na martwej, kluchowatej twarzy), jednak rekompensują to świetne zdjęcia i dobra muzyka. Szkoda tylko, że jakiekolwiek emocje w filmie pojawiają się tak na dobrą sprawę dopiero w ostatnich 30 minutach. Być może rzeczywiście należało posadzić w fotelu reżysera kogoś innego, sprawniejszego warsztatowo. I jak "Den Osynlige" dostał ode mnie 9/10, to ten dostanie 6/10. Bo oglądać się daje bez nieprzyjemności.