Kto jeździ naszymi pociągami, ten wie, że Polacy raczej nie są zbyt skorzy do rozmów z nieznajomymi współtowarzyszami podróży, a zagadywani nie czują się za bardzo komfortowo. Po obejrzeniu dzieła Hitchcocka trzeba przyznać, że ze wszech miar słusznie.
Otóż z pozoru niewinna pogaduszka dwóch podróżujących: zdolnego tenisisty i tajemniczego, już na pierwszy rzut oka dziwnie się zachowującego jegomościa, kończy się zawarciem 'nieformalnego' układu: wymiany morderstwami. Jegomość ma zabić żonę tenisisty, tenisista natomiast ojca tego pierwszego. Jeden z nich potraktuje to jako żart, drugi natomiast całkiem serio.
Nie jest to na pewno jedno z czołowych osiągnięć Hitcha, jednak oczywiście 'Nieznajomi z pociągu' są filmem godnym uwagi. Ciekawa intryga, stylizacja na noir, piękne czarno-białe zdjęcia i gra światłocieniami: to powinno zadowolić każdego miłośnika dobrego kryminału. Prawdziwym majstersztykiem jest kluczowa scena morderstwa, obserwowana przez widzów w samochodowym lusterku. Niby nic wielkiego, ale strasznie mi się to podobało. W ogóle cała sekwencja w lunaparku jest najlepszym momentem filmu.
Największym plusem jest gra Roberta Walkera, szczerze mówiąc wcześniej mi nieznanego, który bardzo przekonująco wcielił się w postać odrażającego psychopaty, budzącego jednak, no, może nie sympatię, ale ogromną ciekawość widza. Szkoda, że Walker żył tylko 32 lata, bo gdyby utrzymał taką formę mógłby stać się czołowym 'psychopatą' kina, godnym konkurentem Anthony'ego Perkinsa. Pocieszające, że przynajmniej zdążył zagrać rolę, dzięki której nie został zapomniany...
nie w samochodowym lusterku, tylko w okularach ofiary, które upadły na trawnik ;)
na mnie jeszcze ogromne wrażenie zrobiła scena na karuzeli (ta pod koniec filmu ;) oczywiście) - a myślałam, że już nic nowego w kinie nie zobaczę... Na szczęście jeszcze trochę filmów Hitchcocka zostało mi do obejrzenia, to pewnie jeszcze czeka mnie kilka zaskoczeń :)