Peter Jackson albo za szybko uwierzył, że każdy jego kolejny film będzie doskonały i z marszu kręcił kolejne sceny bez krzty reżyserskiego konceptu, albo wraz z utratą kilogramów wypocił także swój cały talent.
Stworzył bowiem film zwyczajnie zły, co o tyle trudno mu wybaczyć, że wyjściowy materiał miał potencjał wielkości, z którego dało by się wykreować piękną opowieść o przemijaniu młodej osoby, o jej niespełnionych marzeniach i tym, co naprawdę jest w życiu najważniejsze.
A tu mrzonki – tragedia Susan jest tu tylko pretekstem, do zaprezentowaniu kiczu na dwóch płaszczyznach - materialnej i duchowej. O ile jeszcze pejzaże z przedsionku Nieba jako tako się bronią (szczerze mówiąc kiepsko to wygląda, ale niech będzie), o tyle dylematy dziewczyny już nie, bo okazuje się, że jej największą bolączką jest to, że nigdy nie pocałowała faceta (idiotyzm!!).
Z kolei ziemska sfera to już koszmar – uznani aktorzy grają na granicy autoparodii, z kolei koszmarnie zainscenizowane sceny śledztwa sprawiają wrażenie dodania przez przypadek, lecz najgorzej wypadają sceny życia mordercy (mimo iż Stanley Tucci jest znakomity) – zamiast próby odkupienia win, brnięcie w idiotyczną, kolejną zbrodnię.
Widać, że trzeba było diametralnie odciąć się od papierowej fabuły. Toć już nawet przeciętne „Niebiańskie istoty” Jacksona sprzed 17 lat mają o wiele więcej do zaoferowania. Gdzieś więc Peter zatracił swój styl. Jednak szkoda…
Moja ocena - 3/10