Trudno się nie uśmiechać, bo kipi to wszystko od miłości do kina; prawdziwej i gorącej. Ale nie da się ukryć, że Linklater robi tu z Godarda pluszaka, jakim zapewne sam jest, ale jakim Godard nigdy nie był. W całym filmie nie pada pół zdania, które mogłoby urazić ucho A.D. 2025; nie pada też żadne zdanie, które nie jest jednocześnie mrugnięciem i strzałką prowadzącą do "À bout de souffle", trochę jak w grze w podchody. W wizji Linklatera nie ma takiego ziewnięcia Godarda, które nie zwiastowałoby narodzin arcydzieła. Pod koniec oko trochę boli od tych mrugnięć, a żebra od tych znaczących kuksańców dla kumatych. Ale przyznaję: gęba nadal się uśmiecha (mimo że de facto nie mamy tu do czynienia z wskrzeszeniem nouvelle vague, tylko ze skutecznym jej zabalsamowaniem...). Ciekawe, że Linklater zrobił już raz niemal dokładnie to samo z Wellesem ("Ja i Orson Welles").
RL używa "Breathless" jako pretekstu, aby z figur historycznych wyrzeźbić Linklaterowskie postaci. Nic odkrywczego, ale takie "cosy cinema" jest nam potrzebne.