7,4 64 tys. ocen
7,4 10 1 63956
7,1 25 krytyków
Pół na pół
powrót do forum filmu Pół na pół

Najbardziej w tym filmie drażni mnie... obsada. To co powinno być jego najmocniejszą
stroną, okazuje się najsłabszą. Rogen po raz kolejny z rzędu odgrywa tą samą postać -
rubasznego kumpla, napalonego na laski, ze sprośnym żarcikiem na każdą sytuację...
ile można. Levitt też dał ciała. Białaczka, łysa głowa - toż to oscarowy samograj, a jednak
spartaczył. Nie ważne czy zdrowy, czy chory, czy już ciężko chory - w każdym momencie
pozostaje tą samą, anemiczną, sceptycznie nastawioną do życia postacią. Wyjątek robi
tylko na potrzeby wątku ze swoją dziewczyną, kiedy w cudownych okolicznościach
zupełnie głupieje, tworząc nienaturalny zgrzyt między trzeźwo oceniającym rzeczywistość
pacjentem, a do bólu naiwnym 'chłopakiem swojej dziewczyny'... ja tego nie kupuje.
Chemia między nim a Rogenem, zupełnie nie istnieje, wiemy, że są kumplami jeszcze z
liceum, i że razem pracują. Bardziej to wygląda na relację z musu niż cokolwiek choćby
bliskiego 'przyjaźni'. Na plus jedynie Kendrick(choć też bez szału) i dziadki z
chemioterapii (paradoksalnie jedyne krwiste postacie)
Fabularnie jest... mega zwyczajnie i przewidywalnie. Jeśli więc fabułę filmu sprowadza
się do studium choroby, to warto by pokazać jakieś głębsze refleksje towarzyszące
chorobie, wylać trochę emocji z ekranu, jeśli zażartować, to z jajem, a tu jest wszystko
omkłe i nijakie. 'okruchy życia' z modną obsadą i nic ponadto.

ocenił(a) film na 9
mr_lazybones

Właśnie o to chodzi w filmie, bo opowiada o zwykłym, przeciętnym kolesiu, który dostaje raka. Czego się spodziewałeś, heroicznej postawy zmieszanej z szaleństwem chorego jak Tom Hanks w Filadelfii? (notabene za to nie cierpię tego filmu) Co do chemii między przyjaciółmi, uważam, że właśnie była ogromna. To są faceci, którzy próbują jakoś się ogarnąć, więc siedzą w parku i popijają piwko i gadają o pierdołach, bo tak to wygląda w prawdziwym życiu. Nikt nie wygłasza płomienistych mów, nie jest herosem, bo nie ma o czym mówić. Można tylko wypić piwko i spalić trochę zioła razem. Oscara na pewno nie będzie dla Josepha, bo akademia lubi nagradzać tych, którzy grają jakby każda ich postać była natchniona energią wszechświata, feng-shui czy obrazami da Vinciego, a Joseph zagrał przeciętnie, bo miał przeciętnego kolesia do odegrania i za to chwała mu.

Micoud

a widziałeś film 500 dni miłości? Film opowiada o zwykłym, przeciętnym kolesiu, który... się zakochuje. Również Gordon-Levitt w roli głównej, bardzo podobnej z resztą. Na rozkładzie znowu temat bardzo życiowy, nawet nieporównywalnie bardziej kliszowy niż rak. I wcale nie wygłaszają tu płomienistych mów, ani nie są też herosami, a pomimo tego film jest na wskroś oryginalny, zrobiony z polotem, wyczuciem i smakiem, jakiego w 50/50 próżno szukać. A temat raka i konfrontacji młodego człowieka z tymże, to jeszcze większe pole do popisu niż rozterki zakochanego przeciętniaka w '500 dni miłości'. Da się? Da się.

ocenił(a) film na 9
mr_lazybones

widziałem 500 dni miłości i również mi się podobał. Uważam, ze obydwa filmy są bardzo podobne i oceniłbym je podobnie.
"wskroś oryginalny, zrobiony z polotem, wyczuciem i smakiem, jakiego w 50/50 próżno szukać." - gdybyś zechciał to doprecyzować, bo ciężko bez tego odnieść się do Twojej krytyki.

Micoud

Dla przykładu: scena, w której zauroczony Tom(Levitt) wskazuje na wszystkie pozytywy Summer, podkreślając wyjątkowość jej znamienia, ruchu warg, etc. Później identyczna scena w formie negatywu - niby nie wiele wnoszący dla fabuły zabieg, a jednak w ten prosty sposób, twórcom
udało się z celnością Wilhelm Tella uchwycić istotę stanu zauroczenia.
Masz rację, pisząc, że obydwa filmy są podobne, nie bez powodu z resztą przytoczyłem ten film w poprzednim poście - jednak to co wyróżnia '500dni miłości', to błyskotliwe i świeże spojrzenie na zadany temat, będące całą siłą nośną filmu. A w 50/50 tego mi właśnie zabrakło.

ocenił(a) film na 8
mr_lazybones

W sumie nieco zgadzam się z Tobą, a zarazem nie. Porównanie do 500 summer jest nietrafione, a jednak nieuniknione. Jedynie, co łączy te dwa filmy to podejście do tematu. Nie starają się pokazać w summer miłości jako piękna bajka , a w 50 nie pokazują choroby , jako hollywoodzka walka o życie. Główny bohater nie odkrywa nagle, że zostało mu 10 dni i nie robi szalonych rzeczy, nie załamuje się od razu, nie poddaje, po prostu dalej egzystuje, tak jak to robił wcześniej. Ten film jest głębszy niż się wydaje. Tom jako Addam, a jako (imienia nie pamiętam) z Summer to całkowicie różne postacie. Tu Tom, gra jako zwykła szara myszka, która po prostu istnieje i nie wywyższa się, nie sięga po to co chce, po prostu żyje z tym co ma (dziewczyna, która go nie kocha, kumpel, który ma go w dupie, brak kontaktu z matką) wydaje się takim odludziem. Ten film w szczególności pokazuje jak ludzie są obojętni na czyjeś cierpienia, ale w końcu daje nadzieje, że jednak nieco tolerancji i miłości w nas wciąż jest ( kumpel okazał się, że nie tylko cip. mu w głowie, psycholożka/dziewczyna wiadomo, no i matka to matka). Sądzę, że to co opisałeś to właśnie te cechy, które ten film miał mieć. Nie miał być filmowym dramatem, ale też nie miał być parodią, typową komedią, po prostu w życiu zawsze jest nieco humoru, nawet w takiej sytuacji. Film mi się podobał, choć dziwnie oglądać taki film, gdy większość filmów to właśnie albo przesłodzone, albo przedramatyczne sceny. Ze skrajności w skrajność.

A co do roli tego kumpla. On już zawsze będzie takiego grał, jak Jim Carey, czy Robin Williams, sądzę , że tylko z dwie, trzy role w życiu zdarzy mu się zagrać się coś innego. To nic złego, że jest w jednej roli dobry, ważne aby pasowała ona do filmu.