Mam do siebie straszne pretensje, obejrzałem bowiem "Pana od muzyki" na długo po szwedzkim "Jak w niebie" z tego samego roku. I pierwszą myślą, jaka dopadła mnie po zakończeniu seansu francuskiej produkcji, było: "Jak w niebie" było lepsze.
Skojarzenia nasuwają się same: zamknięta społeczność, której życie odmienia na lepsze przybycie muzyka, który nie może się podziać, a wszystko dzięki założeniu chóru.
Mam oczywiście świadomość tego, że oba filmy mają tyle samo różnic, co podobieństw i nie ma między nimi żadnego związku; "Pan od muzyki" jest przecież oparty na filmie powstałym 60 lat wcześniej, w "Jak w niebie" z kolei nie mamy wątku pedagogicznego. Choć to, w sumie, zależy od interpretacji.
Myślę jednak, że znacznie lepiej bym na tym wyszedł, gdyby najpierw obejrzał łagodniejszy przypadek, czyli "Pana od muzyki", a dopiero potem "Jak w niebie", teraz bowiem jestem zmuszony dać francuskiej produkcji gwiazdek siedem, bo jej ocena nie może przewyższyć tej, którą z pełnym przekonaniem dałem szwedzkiemu dzieóu. Tego bym sobie nie wybaczył.