Chociaż czy "przesłanie" to nie za dużo powiedziane? Często używa się tego słowa wymiennie z "morałem", zupełnie jakby filmy oglądano tylko w celach dydaktyczno-uwznioślających. Jednak w momencie gdy tak wiele osób zarzuca "Parnassusowi" że jest filmem głupim, nudnym czy pustym, pragnę przedstawić swoje spojrzenie na sprawę :)
1. Film zawiera elementy które uznaję za stricte gilliamowskie: motyw trupy teatralnej (najczęściej biednej i upadłej), konfliktu etycznego jednostki w relacji interes własny a społeczny, pustynia i dwuznaczne (o tyle że nigdy nie jednoznacznie pozytywne) zakończenie. Wychwytywanie ich może być dobrą zabawą dla widza, chyba że ktoś twórczości Gilliama nie zna lub nie ceni. Ja znam i cenię, dobrze się bawiłam.
2. Dużo osób wymienia inne filmy reżysera, typu "Fear and Loathing in Las Vegas" czy "12 Małp", jednak one były realizowane w trochę innej - powiedzmy, bardziej naturalistycznej - konwencji. Oczywiście wszędzie można odnaleźć motywy wspólne dla tego nurtu i bardziej baśniowego (który reprezentuje "Parnassus"), ale wrzucanie ich do jednego worka w pewnych przypadkach jest bez sensu.
3. Przesłanie - rozpatruję ten film głównie jako opowieść o tytułowym Parnassusie jako ojcu, i w tym kontekście historia traktowałaby o naturze prawdziwej miłości i przynależności. Zwłaszcza w przypadku uczucia łączącego dziecko i rodzica. W podobnym klimacie, mam wrażenie, jest skonstruowana "Duża Ryba" Burtona, tyle że opowiada historię z perspektywy syna, podczas gdy w "Parnassusie" widzimy ją bardziej oczami ojca. Strzeże swojej córki, chroni ją, jednak wydarzenia weryfikują jego wizję przyszłości - okazuje się że to, co postrzegał jako swoją własność, może też wybrać wolność. To dramatyzuje dylemat moralny doktora - nie ma możliwości, aby wszystko pozostało tak, jak wcześniej.
Oczywiście ktoś krytykując film mógłby zgromić nielogiczną i rwaną strukturę narracyjną, jednak w momencie gdy spojrzymy na poprowadzenie głównego wątku - nie ma nic do zarzucenia, tak myślę.
Ja jestem laikiem jeśli chodzi o twórczość Gilliama. Nie jestem "wtajemniczony", więc film dla mnie jest bardzo dziwny. Bardziej pokręcony niż "Alicja w krainie czarów".
Oglądnąłem do końca chyba głównie ze względu na seksowną, pyzatą Lily Cole grającą Valentinę - córkę Parnassusa. Ma bardzo ładne piersi (na początku filmu nawet mówi to Valentinie jakiś młody podpity gość, dodając, że ją pragnie i biegnie za nią) i ogólnie ma niezłe ciało + pyzata, fajna buźka. Więc widok bardzo przyjemny i zachęcający do oglądania.
Dobrze, w swoim stylu, zagrał krótki fragment Johny Depp. Również Verne Troyer (karzeł Percy) mógł się podobać.
Efekty specjalne wypasione. Ale co z tego jak większego sensu to ja w nich nie widziałem i mi się nie za bardzo podobały.