Wywiad spisywany z notatek i pamięci, proszę nie mieć mi za złe w przypadku drobnych nieścisłości.
Pytanie: Jak poradziliście sobie po stracie Heatha Ledgera, który zmarł w trakcie zdjęć?
Odpowiedź: Jego śmierć była dla nas bardzo bolesna, nie tylko w kwestii twórczej, ale i personalnej, gdyż był on naszym dobrym przyjacielem. Chodzą plotki, że zastąpiliśmy go efektami CG, lecz to nieprawda – każde jego pojawienie się na ekranie jest nakręcone metodą klasyczną, bez użycia komputerowych obróbek. Gdyby nie piekielnie szczęśliwy fakt, że w filmie występuje magiczne lustro, mielibyśmy spore trudności z dokończeniem produkcji. Na szczęście wpadliśmy na pomysł, że Tony [postać grana przez Ledgera – dop. Pawlik] za każdym razem przechodząc przez lustro zmienia swą postać. Dzięki temu zagraniu, a także ogromnej pomocy ze strony przyjaciół nieżyjącego aktora [Depp, Farrell, Law] udało nam się doprowadzić projekt do końca. Wszyscy trzej występowali w dokładnie takich samych ciuchach, perukach i make-upie, co Heath – dzięki temu ich występ nabrał realizmu. Johnny Depp jako pierwszy zgłosił się do pomocy przy zdjęciach. Pomimo zapchanego terminarza (brał przecież udział w tworzeniu „Wrogów Publicznych”) udało mu się zagrać w naszym filmie. Heath był świetnym gościem, wkładał całego ducha w projekt, który nadzorował także jako współreżyser [obserwował pracę Gilliama i uczył się jego sztuczek]. Właśnie dzięki niemu na plakatach reklamujących film znajduje się nie napis „Najnowszy film Terry’ego Gilliama”, a „Najnowszy film Heath’a Ledger’a i spółki” [w Polsce, jak widać, nikt się tym nie przejął – sprawdźcie sami].
P: Czemu zdecydowaliście się na tak duże wykorzystanie efektów CG?
Odp: Z lenistwa. A tak naprawdę, to chcieliśmy po prostu zbudować odpowiedni klimat obrazu. Naturalizm jest taki nudny. To, co reprezentuje sobą Parnassus, jest niczym innym, jak tylko Pythonowskimi animacjami, tyle że w pełnym 3D. Komputer sprawił, że dziwne i groteskowe byty stały się realne. Szalone pomysły są jak trawa, które je krowa. Po długim żuciu i okresie trawienia wyjdzie nam pyszne mleko… albo gówno.
P: Co możecie powiedzieć nam o obsadzie filmu? Od razu wiedzieliście, kogo chcecie mieć w ekipie?
Odp: Szukaliśmy najlepszych aktorów, a nie największych gwiazdek. Nie ma przecież „małych” ról, są tylko „mali” odtwórcy. Oczywiście pierwszy na liście był Christopher Plummer, który współpracował już z nami przy okazji „12 Małp”. Praca z nim to pełna profeska, lecz przy nagrywaniu zakończenia Chris upierał się przy swojej wersji i jak tylko mógł przedłużał kręcenie pierwotnego scenariusza. Lily Cole, wcielająca się w postać jego córki, była idealna wizualnie – ta jej porcelanowa twarz i filigranowa figura, sami wiecie, o co mi chodzi. Heath był świetnym wyborem, gdyż prawdziwego aktora poznaje się po tym, że w jednej sekundzie potrafi gadać o piłce nożnej, a po chwili staje się zupełnie kimś innym, wsiąka w swoją rolę, odgrywa ją z niesamowitą precyzją i po skończonej robicie siada obok ciebie i kontynuuje zaczętą kilka minut temu rozmowę – on właśnie taki był. Verne Troyer, którego znacie pewnie z roli Mini-Me w filmach z Austinem Powersem, miał wreszcie szansę zaistnieć w poważnej roli – co oczywiście mu się udało. Jeśli zaś chodzi o rolę Toma Waitsa, jego zatrudnienie wyglądało następująco. Rozmawiamy sobie przez telefon, on pyta czy mam jakąś rolę do obsadzenia w mojej najnowszej produkcji, ale nie chce się w nic angażować. Odpowiedziałem mu, że nie mamy jeszcze nikogo grającego diabła. Jego odpowiedź była natychmiastowa – „Ok.”. Ach, ten jego słodki, przyjemny głos. Powinni sprzedawać w sklepach płytę z dźwiękami relaksacyjnymi o nazwie „Talk like Tom”.
P: Jak pracowało ci się z córką, która była przecież producentem twojego dzieła?
Odp: To coś jak znęcanie się nad potomstwem, ale odwrócone o 190 stopni.
P: Podczas zdjęć mieliście wiele problemów, między innymi śmierć aktora. Jak zdołaliście doprowadzić projekt do końca?
Odp: Nasza ekipa jest jak rodzina – dzięki wsparciu i wspólnej pomocy udało nam się przetrwać ten trudny okres. Zresztą, nie tylko na naszym planie cały czas coś się waliło. Praktycznie przy każdej produkcji wynika mnóstwo komplikacji, jednak nie są one tak nagłaśniane przez media, jak nasze. Obraz powstający bez żadnych problemów, to dzieło kalekie. Załóżmy, że scenariusz jest jak polna droga – prosta, równa i starannie zaplanowana. Jeśli na chwilę z niej zejdziemy i wejdziemy do lasu, z całą pewnością się zgubimy – ale kto powiedział, że w buszu nie znajdziemy niczego interesującego? Ten, kto wymyślił, że tworzenie filmów jest przyjemne i bezstresowe powinien się leczyć. To stek bzdur. Jeśli nie chcesz wyrywać sobie włosów ze zdenerwowania, wybierz spokojniejszy zawód – np. hydraulika, albo elektryka. Pod warunkiem, że to nie elektryk na planie filmowym.
P: Skąd biorą Ci się te wszystkie szalone pomysły, które następnie przenosisz na wielki ekran?
Odp: Widzisz, w nocy przez mysią dziurę w moim pokoju wchodzą elfy. Zapisują wszystkie swoje pokręcone idee i wrzucają do moich butów. Każdy twórca tak ma, z tym, że do mnie przychodzą one kilka razy tygodniowo, a do reszty raz do roku.
P: Jakie są twoje dalsze plany filmowe?
Odp: Ta konferencja nie byłaby normalna bez tego pytania. W przyszłym roku ruszamy z produkcją „The Man Who Killed Don Quixote”, którego pierwsza wersja scenariusza powstała już siedem lat temu. Wtedy uważałem fabułę za najlepszą jaką stworzyłem, lecz przy niedawnej inspekcji musiałem wiele pozmieniać. Oczywiście z korzyścią dla całości. Ale już jest dobrze – mamy pomysł, świetną ekipę i zero kasy. Norma.
=====================================
więcej na cinemacabra.blog.onet.pl