Do obejrzenia filmu podchodziłem z wielkim oczekiwaniem biorąc pod uwagę pompatyczne recenzje krytyków po obu stronach Atlantyku. To co obejrzałem nie pozostawiło mnie niestety z jakąkolwiek refleksją, którą warto by było drążyć. Owszem, na uwagę zasługuje klimat lat sześćdziesiątych oraz dopełniający go soundtrack. Gra aktorska - ok, choć przyznam szczerze, że nie wiem czym Brad Pitt zasłużył w tym filmie na Oskara. Dodam, że lubię go jako aktora, ale ta rola bynajmniej nie rzucała na kolana; było poprawna, ale bez jakiegoś szczególnego szału. Poza tym Brad gra tu jedną z głównych ról, a - co ciekawe - statuetkę otrzymał w kategorii "aktor drugoplanowy" (tak na marginesie). Styl Tarantino jest specyficzny i naturalnie byłem na to przygotowany. Ba! "Pulp Fiction" czy "Wściekłe Psy" swego czasu potrafiłem cytować z pamięci. Z kolei tutaj, efekt tych samych zabiegów był raczej wtórny. Człowiek zazwyczaj ogląda film w oczekiwaniu na coś, jakąś puentę, drugie dno lub oczekuje finału zmuszającego do jakiej refleksji. W "Pewnego razu..." tego jednak zabrakło. Nie kwestionuję jednak kunsztu reżysera usiłującego z pewnym sentymentem nawiązywać do Złotej Ery kina; widać wyraźnie, że kino to dla Quentina największa życiowa pasja (jeśli nie miłość). Najsłabszym ogniwem jest jednak to, czego najbardziej można było oczekiwać od reżysera tej klasy, czyli własnie fabuły, która wydaje się być jakąś nie do końca spełnioną obietnicą. Pewne zabiegi reżyserskie zaczynają już być po prostu wtórne; to że Quentin jest fetyszystą stóp wie chyba każdy z jego fanów, ale żeby wykorzystywać i powielać ten sam motyw nie tylko niemal w każdym filmie, a wręcz kilka razy w tym samym filmie, to już nieco nużące. Reżyser może i chciał nam coś przedstawić, ale chyba nie do końca się to udało. O wiele bardziej przypadł mi do gustu poprzedni obraz: "Nienawistna Ósemka", który trwał również blisko 3 godziny i choć jego akcja rozgrywała się na jednym z najmniejszych planów zdjęciowych w historii kina, to jednak pomysłowość reżysera, sposób przedstawienia w nim poszczególnych postaci, czy choćby same dialogi stały na znacznie wyższym poziomie jak w "Once upon a time...". Obejrzeć można, ale jeśli Quentin nadal będzie powielał te same zabiegi bez jakiegoś wyraźnego celu, to w sumie nie powinna dziwić jego zapowiedź w kwestii nakręcenia jedynie dziesięciu filmów... Dla mnie ten film jest pewną oznaką wypalenia się reżysera lub nie do końca zrealizowanej wizji. Dla zatwardziałych koneserów.