Tarantino nie jest intelektualistą i niespecjalnie potrafi czymkolwiek zapełnić w gruncie nudne sceny. Akcja tak jakby jej i nie było, ale i same sceny są po prostu nudne. Dygresje, które doskonale potrafią urozmaicić konwencjonalną fabułę, windując ją na poziom nowej jakości, same w sobie nie są jednak nośnikiem fabuły i tutaj wyraźnie to czuć. To nie jest kwestia montażu, długości ujęć, raczej epizodyczność samej fabuły. Jest w tym pewien zabieg fabularny, gdy twórca buduje pozornie nieistotne wydarzenia wokół podstawowego wątku, który wybuchnie w finale, ale tu jest to tylko mechanizm, bez treści. Przesympatyczny, świetnie zagrany, ładnie odtworzony świat, ale jest to bubel filmowy. Idzie się na to będąc przeładowanym tysiącami recenzji pełnymi komunałów. Po wyjściu dodatkowo przywala się kolejnym tysiącem komunałów, aby upewnić, czy naprawdę było na tym samym filmie, o którym to tyle gada.A film jest taki, jak rola Zawieruchy: niby zagrał, ale to tyle, co się pojawił. Ale, co się nagadał, to jego. Jeżeli jednaki uda się przejść przez to fabularne zacisze do finału, może zdrzemnąwszy się na chwilę w kinie, to w ostateczności otrzymujemy doskonale zagraną, przemiłą, zbudowaną na samych pozytywnych emocjach etiudę filmową. Wychodząc z kina chyba nie da się nie mieć dobrego nastroju.