Mi najbardziej przypadła do gustu historia Pearl.
Tak zdecydowanie najlepszą, najbardziej spójną i klarowną (filmowo) opowieścią była ta pierwsza o Pearl (gdy była małą dziewczynką).
Za to najgorsza była historia Mii. Strasznie denerwowały mnie te przeskoki w latach.
No cóż... Mnie chyba najmniej podobała się trzecia nowela "Cheyenne". Zresztą miałem wrażenie, że tylko pierwsza z tych opowieści była w jakiś sposób atrakcyjna. Wszystkie zaś pozostałe stanowiły jakby przymusowe uzupełnienie czasu antenowego. To znaczy mam na myśli, że reszta została odfajkowana, tj. dopisana jakby bez większej artystycznej idei, wtłoczone pod szyldem walki z rakiem (no i spięte klamrą w postaci lekarki) przez co ich odbiór sprowadza się do chaotycznych, urywanych fragmentów życia.
Rozumiem. Tak często dzieje się w przypadku kilkuodcinkowych serii. Takie same odczucia miałam, czytając "Dwanaście prac Herkulesa". Mogliby zrobić po prostu osobne filmy.
To znaczy nie zupełnie tak. Bo literatura to jedno, a film to drugie. Nie sądzę by scenariusze tych pięciu nowel były osobnymi opowieściami (nie wiem tego, ale na pewną jednolitość wskazuje kilka elementów łączących te 5 historii), a to że pisały je różne osoby nie musi oznaczać, że film nie może całościowo wypaść dobrze. Większość takich Hollywoodzkich nowelek z ostatnich lat (np. Zakochany NY, Walentynki) wypada raczej ok. Z drugiej strony można wskazać też takie produkcje, które mimo wiadomego przesłania, są tworzone przez tak różne osobowości filmowe, że ich "małe dzieła" kłócą się między sobą wyraźnie odstając jeden od drugiego (np. Kocham kino - czyli "Każdy ma swoje kino"). Według mnie problem z "Five" leży po stornie niedoprecyzowanej realizacji. Tzn. powstał ciekawy zamysł, być może była jedna, dwie ciekawe historie i do tego dokooptowano kolejne, niestety nie tworzące razem spójnej całości.
Może to też kwestia tego, że historie były podzielone. Weźmy np. "To właśnie miłość" - wiele różnych historii poprzeplatanych między sobą. Jestem ciekawa, co by było, gdyby pomysł zrealizowano w ten właśnie sposób. Może efekt byłby lepszy i bardziej spójny.
Być może. Choć nasuwa się tu jeszcze inne rozwiązanie. Być może na średniej jakości tych filmów zaważył fakt, że część z tych pań - realizatorek - nie ma zbyt dużego doświadczenia reżyserskiego (choć na pewno nie można tego powiedzieć o Penelope Spheeris, a epizod Demi Moore paradoksalnie wypadł najlepiej!).