Oczywistym jest, że "Pięćdziesiąt twarzy Greya" to historia banalna, może wręcz trywialna. Wiadomym jest również, że autorka to wyjątkowe beztalencie, jeśli chodzi o pisarstwo. Mimo wszystko zaskoczyła mnie niespodziewanie dobrą kreacją postaci. Właśnie to skłoniło mnie do porzucenia, a może raczej zignorowania wszelkich animozji względem stylistyki i przeczytania całej trylogii. Idąc do kina nie spodziewałam się filmu ambitnego, co raczej dosyć prostego i przyjemnego w odbiorze. Niestety, przeliczyłam się.
Wszystko w tym filmie było sztuczne. Od dialogów, scen, aż po samych aktorów. Nawet tych drugoplanowych!
Jeśli chodzi o sceny erotyczne, które są tutaj częstym tematem to oczywiście nie spodziewałam się jakiegoś "pornola" i nawet o tym nie myślałam. To raczej oczywiste, że takowe sceny powinny być subtelne, lekko fantazyjne, z nutką pikanterii. Niestety, nie w tym przypadku. Wiało nudą. Tak po prostu. Sceny te były sztuczne, nudne i nie zawierające w sobie żadnej ekspresji ( w szczególności myślę tutaj o Christianie, którego twarz w trakcie tych scen wyglądała tak samo jak podczas picia herbaty ). Natomiast Anastasia wydawała dźwięki (w niezwykle tandetnym stylu, niczym aktorka w podrzędnym pornolu) zanim Grey w ogóle ją dotknął. Doprawdy, żałosne.
Sam Jamie w ogóle nie poradził sobie z tą rolą. Mam wrażenie, że całkowicie olał tą postać i uznał, że po prostu odwali sobie kilka tanich scenek, a wszystkie laski będą sikać w gacie z zachwytu. Cóż, nie w tym przypadku.
Anastasia też nie jest tu dobrze zagrana. Wyszła na kompletnie bezmózgą laskę, a przecież w książce taka nie była... No, nie aż tak bardzo, przynajmniej...
Ten film ratuje jedynie soundtrack, który jest naprawdę ciekawy, klimatyczny i wpada w ucho.