Zostałam totalnie oczarowana. Dzięki filmwebowcom i recenzjom wiedziałam czego się spodziewać, ale nie sądziłam, że film aż tak mnie poruszy.
Wg mnie to nie był film o strasznej chorobie jaką jest schizofrenia. To film o sile miłości, determinacji i odwadze, by żyć pełnią życia mimo przeciwności w postaci urojeń.
Film wzruszył mnie niesamowicie. Najbardziej rozwaliły mnie sceny kiedy:
- John pakował się do szpitala i bał się do niego pójść, w obawie, że już nie wyjdzie. Ustalili z żoną, że ma powiadomić lekarza w momencie gdy on będzie chciał ją zabić. I potem jej monolog odnośnie miłości. Klękajcie narody. Wychlipałam się strasznie. Pomyślcie jak bardzo jego żona musiała go kochać.
- wykładowcy z uczelni zaczęli się gromadzić wokół niego i na stole pojawiały się kolejne długopisy.
- przemówienie po zdobyciu Nobla.
To był pierwszy film z Russellem Crowe jaki miałam przyjemność obejrzeć. Jakoś mnie nie przekonywał do siebie. W tej roli był genialny. Te jego wiecznie smutne i nieobecne oczy.
Tytuł nie kłamie. Film rzeczywiście piękny.
9/10