"Pianista" jest dobry dlatego, że nie atakuje widza nadmiarem komentarza ze strony reżysera. Paradoksalnie, gdyż reżyserem jest Polański, którego subiektywnie negatywne obrazy ludzkich osobowości ("Wstręt", "Lokator", "Gorzkie gody") uczyniły z niego twórcę światowej sławy. Najważniejszy jest tu obraz zagłady widziany oczyma polskiego Żyda Szpilmana, którego przy życiu trzymała jego muzyczna pasja i to ona w jakiejś mierze uratowała mu życie (końcowe granie w ruinach budynku warszawskiego na życzenie niemieckiego oficera). W podobnej do sytuacji Szpilmana znalazł się podczas wojny Polański i to widać w niektórych scenach - chwilami realistycznych niemal jak z dokumentu. Taki film po prostu pan Roman musiał kiedyś nakręcić i zrobił to dość późno - w wieku niemal 70 lat. Na szczęście zrobił film na tyle udany, że można zapomnieć o jego wcześniejszych, mniej udanych dokonaniach (zwłaszcza "Piraci" i "Dziewiąte wrota") i - w końcu - otrzymał należnego mu od dawna Oscara. Jednak ja wciąż wolę te bardziej subiektywne i pesymistyczne obrazy naszego reżysera, jak "Dziecko Rosemary" czy "Matnię". Bo choć "Pianista" to jeden z najbardziej jego osobistych obrazów, nie oznacza wcale, że jest najlepszy. Choć większość czytelników Cinemy i Esensji sądzi inaczej.