Wstrząsajace, ale głównie twarza Adriana Brody'ego. Bardz, bardzo niewykorzystany potencjał książki. Kim jest narrator? Kim jest Szpilman? Co się działo w gettcie, w mieście, w czasie powstania? Gdzie się podziała wyjatkowość losów Szpilmana?
Bardzo dużo pytań, mało odpowiedzi. Film trwa prawie trzy godziny - twarz Brody'ego, zdjęcia Edelmana, efekty komputerowe i nokturn Chopina to trochę za mało, jak na ten długi czas. Rodzą się pytania (banalne, każdorazowe, na zawsze bez odpowiedzi) o absurdalność Zagłady, o instynkt życia, o względność zachowań moralnych i wreszcie o to, jak można żyć leniwie, bezmyślnie i beztrosko, w szczęśliwym świecie, zaledwie 50 lat po tej straszliwej tragedii. Moje pokolenie, na pozór maksymalnie oddalone od koszmaru wojny, wciąż obraca się w dyskursie tej wojny. My znamy ją z lekcji historii. Nasi rodzice pamietają Warszawę zrównaną z ziemią, nasi dziadkowie - byli nim. Byli Szpilmanem, walczyli w Powstaniu, przeżyli.
Jak to możliwe, ze parę ulic od mojego domu rozgrywała się największa tragedia anszej cywilizacji, tak bardzo niedawno, a ja się tym wzruszam W KINIE?
I to na tak nieudanym filmie, jak "Pianista".
Ciekawe, jak ten film będą oglądać moi cudzoziemscy przyjaciele. Pewnie tak, jak ja "Ziemię niczyją". Jak film o cudzej wojnie.
"Pianista" sprawia wrażenie, jakby Polański nie rozliczył się jeszcze ze swojej wojennej traumy. Jakby nie chciał pokazać uczuć w obawie, że się rozpłacze.
A przecież film wstrząsa - obrazem, muzyką, historią. Więc co jest w nim niewłaściwego? Może ten niepotrzebny chłód i dystans? Może schematyczność.