Kocham Piratow z Karaibow: Klatwe Czarnej Perly. Tak, ten film jest glupi, a raczej glupio-smieszny, momentami dziecinny, przeladowany zabawnymi tekstami, kiczowaty - ale wlasnie za to go uwielbiam! I znam na pamiec wszystkie smieszne kwestie. Daleko mu do wybitnosci, ale dla mnie jest kultowy. Dlatego juz dzis, pierwszego wolnego dnia po premierze, wybralam sie do multikina w Ipswich na Pirates of the Caribbean: Dead Man's Chest. Ogladalam wiec.. i zauwazylam, ze sie nie smieje... ze nie zapamietalam zadnej kwestii... I czekalam, przez caly niemal film czekalam, az sie rozkreci. Az cos zacznie sie dziac. Heh, paradoksalnie - ten film az kipi od akcji, ale sa tak wymyslne, tak bzdurne, ze przekroczono granice, w ktorych trzymala sie pierwsza czesc... A gdy tak czekalam, przyczepila sie do mnie pewna drazniaca mysl: Matrix:Reloaded. Jak sie okazalo - sluszne skojarzenie, bo czuje sie w tej chwili tak, jak po obejrzeniu drugiego Matrixa. Rozczarowana. W Skrzyni umarlaka tez zbyt skomplikowano akcje, a cala historia sprawia wrazenie wymuszonej "byle byl sequel". Johnny jest bezbledny, Keira gra coraz lepiej, a Billy'ego Nighy nie trudno poznac, mimo iz wyglada... inaczej - jego styl gry jest... jest... po prostu jego, czyli jedyny w swoim rodzaju. I milo bylo zobaczyc ulubione postaci w kolejnym filmie... Ogladalo sie to przyjemnie, ale... ale to nie to. Brak tego czegos, co miala Klatwa... Gdybym miala okreslic kazda czesc jednym przymiotnikem, pierwsza byla blyskotliwa, druga - padlo juz to slowo w tej notce - wymuszona. Trzecia - niewyczekiwana... (ok, to imieslow, nie przymiotnik, but you get what I mean).