Strasznie długo zbierałem się do obejrzenia tego filmu. Po kilku miesiącach, dopiero dziś, udało się.
Uwielbiam tego typu filmy. Szczególnie cenię irlandzki "Once", bardzo podobały mi się również wspominane w kontekście "Pocałunku o północy" - "Przed wschodem słońca" i "Przed zachodem słońca". Ale do rzeczy...
Na początku dystans był całkiem spory. Nie pomogła scena, w której główny bohater masturbuje się przed zdjęciem dziewczyny kumpla. Jakoś nie przekonywał mnie facet stwarzający pozory dość obleśnego i prymitywnego, jako bohater filmu o miłości :) Jego partnerki, Vivien, również nie polubiłem w pierwszej chwili...
Ale później wszystko się zmieniło! Historia naprawdę mnie urzekła, polubiłem Wilsona i Vivian. Scena pod sam koniec, kiedy oboje leżą w łóżku i słyszą odgłosy kochających się obok sąsiadów... Śmiałem się, dokładnie tak, jak oni. Byłem już w jakimś stopniu cząstką tego, co na ekranie, a nie tylko biernym widzem.
Film, który bawi i wzrusza. Jest prawdziwy, nie jak cukierkowe opowiastki z happy endem. Oglądając ten film nie myślę - "Cudownie byłoby przeżyć kiedyś coś takiego", a raczej - "To może przydarzyć się i mi, może nawet jutro". Film, który potrafi obudzić (nawet jeśli na moment) radość życia, a nie tylko wywołać głupkowaty śmiech i puste łzy.
Wiem, że to nie jest 'arcydzieło', ale moja ocena, to i tak 10/10 :)
A porównania z "Przed wschodem słońca" i "Przed zachodem słońca"? "Pocałunek o północy" w niczym nie ustępuje tamtym filmom, jak dla mnie jest nawet lepszy (choć to ocena zupełnie subiektywna, skrzywiona pewnie nieco tym, że dwa wspomniane tytuły widziałem już jakiś rok temu).
Polecam!