Dziwną tendencją co raz to nowszych premier jest komercjalizacja filmów, które niegdyś nie
znajdywały wydźwięku w spotach telewizyjnych. Świetnym przykładem jest oczywiście geniusz
Smarzowskiego, reklamowany jako wydarzenie filmowe roku 2014, albo chociażby
"Nimfomanka" Larsa von Triera. To, co wydawać by się mogło wprowadzaniem wreszcie filmu
mądrego do obiegu wszystkich kin, niestety w praktycznym ujęciu bywa mijające się z celem.
Nie wspomnę oczywiście o rechotach publiczności na każde rzygnięcie i pierdnięcie - "Pod
mocnym aniołem" przeplatało w sobie wątki humorystyczne, chociaż osobiście nie rozumiem
salw śmiechu na sali kinowej, jakby był to żart rodem z "American Pie". Chodzi mi bardziej o to,
że być może publiczność, spodziewająca się fajnego seansu w sobotni wieczór, nie zawsze jest
przygotowana na film, na którym trzeba się jednak skupić i włączyć chęć analizy różnych zabiegów
reżyserskich. Nie jest wstydem niezrozumienie "Pod mocnym aniołem", w końcu każdy z nas od
filmu oczekuje czegoś innego, denerwuje mnie jednak fakt, że film jest promowany na wielką
skalę, ludzie idą do kina z nadzieją na zobaczenie czegoś moralizującego w sposób bezpośredni
i jasny, potem zaś wracają do domu po dwugodzinnym seansie i stwierdzają "nuda", "żenada",
"przerost formy nad treścią", "tandetna hipsteriada". O ile "Pod mocnym aniołem" nie jest może
świetnym przykładem takiej tendencji, tak wpuszczenie "Nimfomanki" do największych kin
komercyjnych jest dla mnie trochę oburzające. Miłośnicy mądrego kina dzielą się na kochających
kino mądre i kochających kino trudne. Nie każdy "trudny" film musi być filmem oczywiście
mądrym, ale po co zrażać publiczność. Mam nadzieję, że rozumiecie, że nie chodzi mi o
aroganckie wyrzucenie Wam w twarz ignorancji. Pozostaję jednak zwolenniczką teorii, że kino
niszowe powinno być prezentowane niszom, które są na to przygotowane.