Nigdy bym nie przypuszczał, iż trwające jedynie godzinę "Cigarette burns" będzie inspiracją dla wielu dzieł. A jednak... "Reverb" jest jednym z nich. W horrorze Carpentera, mieliśmy legendarny film, który niszczy widzów, tutaj zaś utwór muzyczny. Historia jest podobna, przynajmniej w sferze śledztwa ukazującego powolne odkrywanie tajemnicy Marka Griffena. Zaś w reszcie aspektów omawiane dzieło także nie pozostaje oryginalne. Wystarczy zwrócić uwagę na grę aktorską Leo Gregory'ego by odnaleźć kolejną inspirację twórców. Jego postać, Alex jest muzykiem, który pod wpływem tajemniczego miejsca zmienia się w psychopatę serwującego obłąkane uśmieszki do kamery. Znajome? Tak, Gregory naśladuje Nicholsona, a "Lśnienie" także odbija swoje piętno na "Reverb"...
Ostatecznie film wybija się głównie stroną dźwiękową: każdy muzyk na pewno doceni gry studyjne w jaki angażują się bohaterowie. Sporo tu dobrych utworów, zabawy nimi, a jest też posmak melomaństwa, dzięki postaci kolekcjonera rzadkich płyt. Cóż z zalet, gdy całość jest ciężko strawna. Efektowny montaż ma za zadanie tylko wypychać tę produkcję, bo sam w sobie nic nie znaczy, a scenariusz zupełnie nie nadaje się na pełny metraż. To sprawia, iż film jest jedynie pełnym ozdobników, sztampowym straszakiem.