Zapraszam do podzielenia się opiniami nt obu tych dzieł. Mnie osobiście bardziej podobała się wersja Coenów ale być może spowodowane to było moją niechęcią wobec Pana Wayne'a. Napewno też narażę się wielu jego wielbicielom twierdzeniem, iż Rooster Bridgesa jest o niebo lepiej zagrany niż przez J.W. A co wy o tym sądzicie? Zapraszam do dyskusji.
w oryginalnym True Grit, John Wayne nosi przepaskę na lewym oku, w najnowszej wersji Jeff Bridges na prawym
Na którym oku nosił w książce? Choć Wayne otrzymał Oscara za tą rolę, ja również wolę kreację Bridgesa.
nie jestem pewna, czy w powieści w ogóle była mowa o przepasce. recenzent z 'przekroju' twierdził, że to element dodany w pierwszym filmie. a co do samych filmów, u coenów nawet dziki zachód wydaje się bardziej dziki, i to mi się podoba :)
Wersję z Wayne'm oglądałam wieki temu - czy ktoś może mi przypomnieć, czy tam też na końcu pokazano scenę z dorosłą Mattie?
Ależ nie! Ostatnia scena ukazuje Mattie i Roostera przy nagrobku ojca dziewczyny i jej życzenie by w przyszłości szeryf spoczął przy jej boku
To przedostatnia. Ostatnia, to wesołe pożegnanie Roostera z Mattie i jego skok przez ogrodzenie na nowym koniu. Takie ciepłe, optymistyczne zakończenie. Cohenowie schrzanili sprawę ponurym moralizatorstwem.
Nieee, Duke był o wiele bardziej wyrazisty, bez dwóch zdań. Jego dialogi z Mattie są o wiele barwniejsze, nie mówiąc już o całej masie zabawnych odzywek, którymi częstuje innych, a których nie ma u Cohenów. Tłumaczenia czy dubbingi i tak nie oddają w pełni ich klimatu, więc najlepiej wsłuchać się w oryginalny język. I do tego mimika Wayne'a w tym filmie - zwłaszcza gdy gra zaskoczonego poczynaniami dziewczyny, albo zalanego. Proponuję przejrzeć film z 1969 jeszcze raz, właśnie pod kątem "perełek" Duke'a.
John Wayne i ta dziewczynka stworzyli kreacje, które przyciągnęły mnie do ekranu i kazały obejrzeć film do końca, wzbudziły we mnie prawdziwe emocje natomiast w filmie braci Coen nie było nikogo takiego.
Właśnie dzisiaj obejrze, w wersji braci Coen b mi sie podobal, dałam 8/10, lubie te klimaty Dzikiego Zachodu, jeszcze z niego nie wyrosłam....:D
Ja wolę wersję Hathaway'a, która jest według mnie rewelacyjnym filmem i jednym z lepszych westernów z lat 60.
mam wrażenie ,że Bridges,Damon i inni zagrali bardziej naturalnie od np.wayne'a.jakoś nie mogę się przekonać do starej wersji:)
Wersja Hathaway'a była pierwsza dlatego była czymś nowym i zaskakującym. W najnowszej wersji był element zaskoczenia w postaci zakończenia co też mnie zaskoczyło. Każdy z filmów ma swój specyficzny klimat i jest wart obejrzenia. Pamiętam, że w latach 80-tych , gdy westerny jeszcze królowały (powoli jednak wypierane przez inne filmy np. o wojnie wietnamskiej) ten budził podobne emocje do obecnej wersji. Nie potrafię jednoznacznie wybrać lepszego , ale mogę śmiało polecić oba z minimalnym wskazaniem na wersję z Brigesem ;)
Całkowicie się zgadzam..
Na początku, gdy niechcący trafiłam na starszą wersję w tv (całe szczęście, prawie od początku) sądziłam, że mnie długo nie przytrzyma przy sobie "ten staroć"..
Jednak się myliłam, bardzo podobała mi się ta wersja, pozytywnie zaskoczyło zakończenie gdy przypomniałam sobie to pesymistyczne w filmie Coenów. ;)
Ja też mam problem, który film bardziej bym polecił.
Westerny z Johnem Wayne to klasyka, je oglądałem gdy byłem gówniarzem w szkole podstawowej.
Film braci Coen broni jedynie rola Bridgesa, który zresztą raz już grał kowboja Dzikiego Billa.
1 Film z 1969: piękne plenery, stroje kowbojów świecą, są nienagannie czyste, kolorowe jak na obrazach Malczewskiego,
nie mogę oczywiście porównywać tamtych czasów kinematografii z naszymi ale zmieniono nieco zakończenie:
-głupie jest dla mnie zachowanie Texas Rangers, który pozostawia Channeya i każe mu warować, mógł go zranić
bo przecież chciał zabić tamtą dziewczynkę lub po prostu strażnik mógł zabić go z zimną krwią (byłoby to niehumanitarne w tamtym kinie pewnie) a tak głupio zginął, niepotrzebnie-tak być musiało....
-Tom Channey, o ile Josh Brolin jest przystojny to ten z 1969r. już mniej, reżyser specjalnie pokazuje nam byśmy się nie zastanawiali kto jest dobry a kto zły, dobry jest ładny a zły brzydki, nie ma tu miejsca na postmodernistyczne podejście do tematu, morderca też jest niezniszczalny, zabija go dopiero kula Wayne (ale też nie byłbym pewien bo on ginie dopiero wpadając do tej dziury).
-Duvall, on raczej też chciałby zapomnieć tą rolę, aktor gra tutaj złoczyńcę, a tak wiem, że miał grać dobrotliwego gospodarza Nowego Yorku R. Giulianiego
2 Film z 2010r: główna aktorka traci ręke, brzydnie, dość dobra rola Bridgesa, nijako wychodzi Matt Damon, a salwy śmiechu wywołuje Barry Pepper jako Ned Pepper (rodzina? zbieg okoliczności ?), Barry grał zawsze harcerzyków lub mydłków jak w "Szeregowcu Ryanie" czy w "Zielonej mili" a tu zniekształca mu się tak twarz-on nie nadaje się do tej roli po prostu!
bracia Coen nie nakręcili remaka tylko swoją, w dodatku bardziej wierną ekranizację książki "True Grit" autorstwa Charles'a Portis'a.
Cóż nie jestem zwolenniczką swobodnych interpretacji ekranizowanych książek, a w tej wspomnianej adaptacji z Johnem Waynem było właśnie jak dla mnie za dużo różnic względem powieści. I to takich dość poważnego kalibru:
brak prologu i epilogu z dorosłą Mattie, amputacja ręki.
„The book introduce Mattie as an old woman telling a story of her childhood.
(...) Mattie has her arm amputated due to the snakebite and break. The novel's conclusion makes the reader aware that the story has been recounted by Mattie as an elderly, one-armed woman who never married.
She tries to meet Rooster 25 years later while he is traveling in a wild west show but he passes away a few days before they can meet. She has his remains exhumed and re-interred in her family plot." z En. Wikipedii
plus np. jak i kto zabił Chaney'a, uśmiercenie La Boeuf'a itd. )
Dlatego ta nowa ekranizacja bardziej przypadła mi do gustu tym, że próbowała mimo wszystko być bardziej wierna, i nie uciekała przed niewygodnymi czy nieprzyjemnymi elementami
(bo powiedzmy sobie szczerze, cały epilog dla widzów nie jest przyjemny, ale mimo wszystko miał swoje uzasadnienie jako cena i konsekwencje podjętych wyborów, choć przyznaję, że ponieważ w obu ekranizacjach pominięto aspekty religijno-biblijne może to w filmie nie być do końca klarowne, choć wnikliwy widz i tak powinien coś nieco wyłuskać.
Zakończenie nie miało być słodkie tylko właśnie gorzkie, dziewczyna zaryzykowała wszystko dla zemsty a cena którą za nią zapłaciła i tak nie była najgorsza dzięki poświęceniu Rooster'a, który ostatecznie dzięki temu też co nieco odpokutował. Zresztą ona się pogodziła z tymi konsekwencjami i mimo ciężkich przeżyć wyrosła na silną, konsekwentną i niezależną realistkę)
Zdecydowanie wolę wersję Coenów. A Rooster Bridgesa jest faktycznie o niebo lepszy niż Rooster Wayne'a. No i zakończenie u Coenów zdecydowanie lepsze.
Wersja Hathawaya to coś w rodzaju opowieści o dzielnej Dorotce z Kansas, która z nieco dziwacznymi przyjaciółmi doznaje wielu przygód, aby w końcu zrealizować swoje marzenia. Piękne krajobrazy, nastrojowa muzyka i szczęśliwe zakończenie. Miód, cukier i powidło - aż mdli od słodyczy.
Wersja braci Coen chociaż utrzymana w konwencji westernu słusznie jest klasyfikowana jako dramat. Postacie są charakterystyczne, ale jednocześnie krwiste i autentyczne.
Tak naprawdę nie można porównać tych dwóch filmów, bo jeden z nich żegluje w stronę filmu familijnego, a drugi w stronę wielkiego kina.
Jak dla mnie Cohenom wyszła komedia - Jeff Bridges jako człowiek bez dykcji, Hailee Steinfeld jako Wednesday Adams, Matt Damon jako Matt Damon z wąsem oraz Ed Corbin jako Człowiek-Niedźwiedź. Beka jak nic. :D