Pod względem dochodów kino autorskie z reguły przegrywa z kinem komercyjnym, gatunkowym. To pierwsze ma wprawdzie publiczność wierniejszą, ale to drugie – liczniejszą. Wydaje się zatem, że przepis na sukces zarówno artystyczny, jak też finansowy jest prosty: niech ambitni twórcy, np. bracia Coen, zrealizują remake gatunkowego pewniaka, może być np. któryś z westernów z Johnem Waynem. Niekoniecznie jeden z najsłynniejszych, jak „Rio Bravo”, czy „Dyliżans”, ale już „Prawdziwe męstwo” z 1969 roku pasuje doskonale.
Sprawdźmy, jak ten przepis sprawdził się w praktyce. Zacznijmy od finansów, bo tutaj rachunek jest prostszy. Film „Prawdziwe męstwo” przy budżecie 38 mln. USD podczas weekendu otwarcie zarobił prawie 25 milionów dolarów, a przez kolejne trzy miesiące na całym świecie ponad 240 milionów (co wygląda znacznie okazalej niż skromne 31 milionów, jakie do dziś przyniósł ich poprzedni film, „Poważny człowiek”). Zatem sukces komercyjny niewątpliwie jest. Zastanówmy się teraz, czy towarzyszy mu również sukces artystyczny.
O jednoznaczną odpowiedź niewątpliwie trudniej, gdyż tym razem mówimy nie o wyliczeniach, ale wrażeniach. A te nie są już, moim zdaniem, tak dla filmu korzystne jak notowania z box office. Pomimo ogromnej sympatii do braci Coen, którym wiernie – choć nie bezkrytycznie - kibicuję od czasu „Bartona Finka” z 1991 roku, tym razem w pierwszej kolejności zgłaszam kilka zastrzeżeń i wątpliwości co do ich ostatniego dzieła.
Zawsze uważałem braci Coen za mistrzów dialogu, kreatorów niebanalnych postaci oraz niepowtarzalnego klimatu. Umiejętności te nabierały jednak szczególnego blasku w skali kameralnej, gdy na ograniczonej przestrzeni co najwyżej kilku bohaterów w niespiesznym tempie prezentowało kapitalne dialogi. Tak było we wspomnianym „Bartonie Finku”, również w „Fargo” czy „Big Lebowskim”. Specyfika westernu wymusiła jednak zmianę dekoracji i mam wrażenie, że rozległa przestrzeń oraz świeże powietrze Dzikiego Zachodu niespecjalnie sprzyjały braciom, a już na pewno nie ich charakterystycznemu stylowi.
Podstawowe zastrzeżenie jest takie, że film się dłuży. Chwilami niemal zupełnie traci tempo, traci też rytm. W początkowych sekwencjach doskonale ucharakteryzowany i szarżujący aktorsko Jeff Bridges jako Rooster Cogburn jest pokazywany aż do znudzenia. W każdym razie sekwencji z jego udziałem jest dużo więcej, niż to potrzebne żeby scharakteryzować postać i włączyć w bieg wydarzeń. Później jest raz lepiej, raz gorzej, aż dochodzimy do finału, który jest tak niemiłosiernie rozwleczony i pozbawiony emocjonalnej puenty, że nie jestem pewien, co o tym sadzić. Żart? Pastisz? Jeśli nawet, to zdecydowanie nieudany.
Bracia Coen jako niepokorni artyści nie tylko bawią czy wzruszają swoimi filmami, ale także świadomie irytują. Moim zdaniem postacią stworzona w tym głównie celu był niejaki LaBoeuf, Texas Ranger grany przez Matta Damona. Ze swego zadania wywiązał się chyba aż nazbyt dobrze, gdyż w moim odczuciu był irytujący w stopniu niezwykłym. Przy realistycznej i zachowawczej jak na Braci konwencji filmu LaBoeuf jest postacią trochę z innej bajki, takim komiksowym Lucky Lukiem. Inaczej niż Cogburn czy nawet jego przeciwnicy, postacie z krwi i kości, Laboeuf jest wyciętym z kartonu, kompletnie płaskim, dwuwymiarowym harcerzykiem. Jego największą wadą jest jednak nie inność, ale zbędność – dla rozwoju fabuły, opisu pozostałych bohaterów czy ich wzajemnych relacji.
Celowo nie wspomniałem do tej pory o głównej, obok Cogburna, filmowej postaci – 14 letniej Matti Rose. Nie wspomniałem, ponieważ chcę zakończyć pozytywnym akcentem, a o odtwórczyni roli Matti nie da się napisać inaczej niż pozytywnie. Hailee Steinfeld, jak najbardziej słusznie nominowana do Oscara, pokazała rzeczywiście wielką klasę. Jej Matti jest błyskotliwa i przekonująca. Ozdobą filmu są jej negocjacje handlowe z niejakim pułkownikiem Stonehillem, starym wyjadaczem, który musi wysilić cały swój spryt i elokwencję, żeby skutecznie targować się z 14-latką. A i tak ona jest górą. Nieprawdopodobne? Przewrotne? Oczywiście, że tak. I w tych właśnie momentach miałem pewność, żę oglądam film braci Coen. Rekomenduję zatem „Prawdziwe męstwo” przede wszystkim ze względu na rolę młodej Hailee, mając nadzieję, że właśnie „a star is born”.
Serdecznie zapraszam na stronę http://www.rekomendacje.npx.pl