W ostatnim czasie do polskich kin trafiły dwa dobre filmy kumplowskie – oba nominowane do Oscara. Pierwszym było „Jak zostać królem”, drugim recenzowany teraz przeze mnie „True Grit” braci Coen. W obu produkcjach są bohaterowie, z którymi widz sympatyzuje i ogólnie miło spędza czas w trakcie seansu. O ile jednak Hooperowi luzacki nastrój całości w jego filmie wyszedł ostatecznie na dobre, o tyle bracia Coen strzelili sobie w stopę. W ich historii, bądź co bądź, dramatycznej, nie ma za grosz dramatu. Ale jest sporo zabawy. Mi taki układ pasuje – jeśli i wy nie macie nic przeciwko temu, zapraszam do dalszej lektury...
Dziki Zachód. 14-letnia Mattie Ross chce pomścić śmierć swojego ojca, dopadając jego mordercę zwanego Tom Chaney. Jak na złość wymiar sprawiedliwości umywa ręce, bo Chaney uciekł na terytorium Indian, więc podlega teraz federalnym. Mattie Ross nie ma zamiaru się poddać – wynajmuje szeryfa, który jak na złość okaże się krnąbrny, cyniczny i będzie sprawiał problemy. W poszukiwaniu będzie im towarzyszył Strażnik Teksasu, jak na złość nie lubiący ani dziewczyny, ani szeryfa.
To co najbardziej spodobało mi się w tym filmie, to bardzo długie otwarcie, stanowiące tak na oko prawię połowę całości. Coenowie nigdzie się nie śpieszą, mają zamiar opowiedzieć miłą historię i to robią. Wiele pierwszych scen... trwa. Ani się nie dłużą, ani nie są sprowadzane do tego co miały pokazać, a potem powinny się skończyć – one po prostu trwają. Rozprawa w sądzie, gdzie Mattie poznaje szeryfa Cogburna. Kamera zagląda trochę nieśmiało na salę, by pozostać w niej dobre 10 minut i wysłuchać rozprawy do końca. A już podczas pogoni za Tomem Chaneyem, szeryf ze strażnikiem Teksasu potrafią się zatrzymać i urządzić turniej na lepszego strzelca, próbując trafić w locie w chleb.
Główne postaci nie są jakoś specjalnie rozbudowane ani konsekwentne w swoim postępowaniu – młoda Mattie wprawdzie jest nieustępliwa, jeśli chodzi o dotrzymywanie umów, ale gdy przyjdzie jej spać w jednym łóżku ze starszą kobietą, nie piśnie słowem, gdy ta podczas snu zabierze jej kołdrę. Jednak w ogólnym rozrachunku nie będzie to istotne – ważne jest, że całe trio świetnie się czuje w swoim towarzystwie, świetnie im się podróżuje a ich czwarty towarzysz – widz – czuje się, jakby wyszedł z kumplami na piwo. Ginie przez to cały aspekt dramatyczny tej historii – to w końcu opowieść o dziewczynce, która straciła ojca i chce go pomścić! – ale za to zyskuje aspekt rozrywkowy. Do tego stopnia, że gdy w pewnym bardzo smutnym momencie bohaterowie stracą trop i będą musieli się rozejść, nie jest smutne to, że morderca uniknie sprawiedliwości – ale to, że ten swoisty Eurotrip się skończył. I koniec pijackich piosenek Szeryfa, koniec złośliwości Strażnika, koniec rywalizacji dwóch mężczyzn o względy ich towarzyszki...
Doprowadziło to do pewnej niezręczności, gdy w końcu odnajdą Chaneya, i te wszystkie dramatyczne momenty (strzelaniny, szantaże, okrzyki) wydają się nie na miejscu. Gdyby nie muzyka, pewnie w ogóle bym nie chwycił donośności końcowych scen. Za to minus dla Coenów, a kilka sporych plusów za całą resztę. Miło spędziłem w kinie czas, a kilka scen – choćby spuszczenie manta pannie Ross przez Szeryfa – zapamiętam naprawdę na długo.
7/10
Osłabienie postaci:
"młoda Mattie wprawdzie jest nieustępliwa, jeśli chodzi o dotrzymywanie umów, ale gdy przyjdzie jej spać w jednym łóżku ze starszą kobietą, nie piśnie słowem, gdy ta podczas snu zabierze jej kołdrę".
To tak trochę obok tematu, ktoś niezaznajomiony z twoją analizą może nie zrozumieć. Daję linka...
http://www.filmweb.pl/film/Prawdziwe+męstwo-2010-506212/discussion/Wstęp+do+anal izy+krytycznej+%22True+grit%22+b.+Cohen.,1566354
Nie sądzę żeby Cogburn czy LaBoeuf walczyli o jej względy. Bez przesady ;)
Film dobry, chociaż mógłby trwać 2 razy dłużej. Absolutnie się nie nudzi, ale jest tak jakoś niesymetrycznie złożony. Ostatnio zauważam, że niektóre filmy naprawdę mogłyby zachwycać, gdyby nie ograniczenia czasowe producentów. Końcówkę True Grit oglądało mi się jak na szybkim przewijaniu. Za to przeogromnym plusem jest tu dla mnie Jeff.
Z tą rywalizacją to lekka ironia z mojej strony - często patrzyli na nią w czasie sporów między nimi, ale jako na przyjaciółkę, nic więcej.
Zgoda. Odzytanie filmu trafniejsze niż w wykonaniu większości zawodowych recenzentów. Nie powiedziałbym jednak, że postać Cogburna nie jest rozbudowana, a przy tym jest w filmie bardzo istotna, a jej kreacja - rewelacyjna.
Większość zawodowych recenzentów braki konkretów musiało nadrobić poetyckim językiem, więc to żadna pochwała z twojej strony (emotikonka).
Cogburn to chłop, który nie lubi siebie za to, jakim się stał a dzięki przygodzie z Mattie wrócił do tego kim był i kogo w sobie lubił. Bardzo skromny rys charakteru postaci.