(...) „Prodigy. Opętany” nigdy nie będzie cytowany jako dzieło przełomowe dla gatunku, szalenie oryginalne. Wątek metempsychozy lub, jeśli wolicie, ponownego wcielenia podjęty został w wielu współczesnych horrorach, między innymi przez Andrew Douglasa w remake’u „Amityville”. Nicholas McCarthy przerabia temat transmigracji z większym powodzeniem. Jego film, choć odtwórczy, nie jest bayowsko teledyskowy – akcent kładzie na dramacie rodzinnym. Nie chcę przez to powiedzieć, że zrównamy „Prodigy” z „Hereditary” czy „The Witch”, bo to horror znacznie mniej aluzyjny, a przy tym plasujący się o klasę niżej, jeśli chodzi o rzemiosło artystyczne. Ale nie jest też oklepanym i mechanicznym jump festem.
Poziom rutyny jest więc znośny, a całość cechuje się gatunkowym polotem: „Prodigy. Opętany” to horror ciut sztampowy, ale kompetentnie wykonany. Do odstręczającej piwnicy aż strach schodzić; w domu Blume’ów stopy nie postawiliby nawet Pogromcy Duchów. W jednej z najlepszych scen widzimy Milesa-chłystka, który przesiaduje w słabo oświetlonym pomieszczeniu. Nie byłoby w tym nic przerażającego, gdyby jego twarz do złudzenia nie przypominała tej należącej do mordercy z zaświatów. Później przykrywa chłopca cień, a gdy wychodzi on z niego, jest już wyrośniętym – a do tego nagim – Edwardem Scarką (obrzydliwy zabójca jest z pochodzenia Węgrem, bo, jak wiadomo, Europa Środkowo-Wschodnia to wylęgarnia patologii). Sekwencje iluzyjnych objawień głównego antagonisty już teraz wpisałbym w poczet najupiorniejszych w skali roku, bo są nagłe, niespodziewane i szokujące. Szkoda, że jest ich niewiele.
Pełna recenzja - #HisNameIsDeath