Po R.I.P.D. spodziewałam się nieco więcej - i nie ukrywam, że już podczas seansu, czułam się nieco zawiedziona.
Finalnie nie jest najgorzej, ale na pewno komedii brakuje wiele do nazwania jej kultową... Czy choćby taką, którą
warto zapamiętać.
Ale, po kolei. Jeszcze zanim zdecydowałam się obejrzeć Agentów z zaświatów, wiedziałam mniej więcej, czego mogę
spodziewać się po owym filmie - wypadkowej Facetów w czerni i Ghostbusters. I na dobrą sprawę, R.I.P.D. to
właśnie taka hybryda - ni mniej, ni więcej.
Produkcja nie wnosi do gatunku niczego nowego i podąża wydeptanymi ścieżkami, które przez lata, stały się wręcz
kultowe. Powielenie sprawdzonych schematów nie oznacza jednak murowanego sukcesu i zauroczenia nowego
pokolenia widzów (tak jak to było w przypadku Ghostbusters i Facetów w czerni) - ot, otrzymujemy film, przy którym
można spędzić miło czas z przyjaciółmi lub po prostu zabić czas w nudne popołudnie.
Linia fabularna może nie należy do specjalnie skomplikowanych i zaskakujących, ale wykreowany świat daje
ogromne możliwości (niestety niewykorzystane w Agentach). Dość, by powiedzieć, że duchy mogą pochodzić z
przeróżnych okresów (np. Ray, czyli szeryf z okresu wojny o niepodległość w Stanach Zjednoczonych).
I o ile uniwersum jest naprawdę nieograniczone, o tyle w R.I.P.D. ukazano tylko jego zalążek, którym na pewno nie
będą nasyceni nawet mniej wymagający widzowie. Na tym polu, twórcy mogli posunąć się zdecydowanie dalej
(pamiętacie zupełnie zaskakujące zakończenie Facetów w czerni z grą w kulki?).
Gra aktorska nie należy do wybitnych. Chyba tylko Jeff Bridges całkowicie wczuł się w swoją rolę i pokazał klasę.
Trzeba przyznać, że choć ma na swoim koncie lepsze i ważniejsze kreacje (np. w Iron Manie), w R.I.P.D. wypadł
przekonywająco i skupiał uwagę widza.
Ryan Reynolds niestety nie popisał się kunsztem - jego postaci brakuje emocji, wyrazu. Może mieć to ścisły związek
z ubogością fabuły, ale spójrzmy prawdzie w oczy - w porównaniu do swojego partnera, wypada nijako.
I w końcu, dwójka aktorów, do których chyba na stałe przylgnęły już metki serialowych bohaterów - czyli T-Baga i
Nancy: Roberta Kneppera i Mary-Louise Parker. Stanowią całkiem przyzwoite tło, ale po raz kolejny - nie ma
rewelacji.
Jak już wspomniałam na wstępie, nieco zawiodłam się na Agentach z zaświatów. Nie oczekiwałam po nich niczego
nadzwyczajnego, ale nawet w ramach luźnej komedii akcji, nie wypadają rewelacyjnie. Niemniej, jeśli nie macie
niczego innego roboty, to możecie śmiało sięgnąć po ten konkretny film - w dalszym ciągu jest lepszy od większości
krajowych "komedii roku".
Jak najbardziej za:)) Szczerze powiedziawszy to jetem mocno zawiedziony. Ryan Reynolds nie nadaja się do produkcji akcji. Ta jego mina zranionego romantyka na dłuższą metę zaczęła mnie strasznie denerwować. Lubię go ale raczej niech nie gra w tego typu produkcjach, ci już Green lantern pokazała. Nie zrozumiałem też dziwnego konfliktu między głównymi bohaterami. Był to konflikt lekko wydumany, a Ryan był wręcz arogancki w swoich poczynaniach. Trochę także dziwi uniwersum umarlaków. Infantylne jest, że nagle były partner staje sie jakims potężnym umarlakiem. Jakby nie można było znaleźć poważniejszego przeciwnika. Ogólnie to po trailerze spodziewałem się dużo, dużo więcej.pozdrawiam
Ja akurat się spodziewałem czegoś słabego, a się "rozczarowałem", bo film był nawet niezły, mimo, że już to było. Rola Jeffa Bridgesa mi się spodobała. W sumie to mam pytanie, dlaczego nic nie napisałaś o Kevinie Baconie? Jak wypadł Twoim zdaniem w tym filmie?
Rzeczywiście, zupełnie o nim zapomniałam. Może dlatego, że nie znam dobrze jego filmowego dorobku - spośród wszystkich filmów, w których wystąpił, widziałam zaledwie kilka (przy czym część wątpliwej jakości), więc trudno mi jednoznacznie powiedzieć, czy tutaj osiągnął jakiś specjalny dla siebie poziom.
Kevin Bacon ma bardzo charakterystyczny wygląd, który po prostu kojarzy się z czymś "złym". Jeszcze w pierwszych scenach, kiedy zobaczyłam go po raz pierwszy, pomyślałam sobie "coś z nim musi być nie tak" - i rzeczywiście, było.
Jedyne szybkie porównanie, jakie przychodzi mi teraz do głowy, to Matthew Goode w Watchmen - a ten akurat wypadł zupełnie zaskakująco (przynajmniej, jeśli ktoś tak jak ja, wcześniej nie zapoznał się z komiksowym pierwowzorem).
Jeśli chodzi o jego grę aktorską, to wydaje mi się, że była nieco płytka i nieprzekonywująca. Po raz kolejny, może to być wina scenariusza, który pod względem kreacji postaci pozostawia naprawdę wiele do życzenia (tutaj, bohater jest skrajnie zły, pozbawiony emocji i właściwie to by było na tyle), a może to po prostu kwestia wyglądu aktora i tego, czego automatycznie widz się po nim spodziewa i przewiduje, co może się wydarzyć.
Cała ta kombinacja sprawiła, że dla mnie, Bacon był niespecjalnie przekonywujący. Gdybym miała oceniać, to dałabym mu 6/10, tak jak całemu R.I.P.D.