Jakie są filmy na podstawie gier, każdy widzi. Nadzieja zatem na porządne widowisko przy oglądaniu kolejnej adaptacji są po prostu marzeniem ściętej głowy. Nie inaczej jest w przypadku drugiej części filmowego Resident Evila.
O ile pierwsza odsłona zapewniała rozrywkę na przyzwoitym poziomie (nie wybijającym się jednak ponad przeciętność), o tyle jej kontynuacja śmiało zasłużyła sobie na miano kiczu. Jak żyję, nie widziałem jeszcze filmu, który aż w takim stopniu składałby się z nieprzerwanych scen walki. To nie film, to bezładna nieomal seria strzelanin, w której przerwy następują tylko wtedy, gdy bohaterowie muszą zmienić magazynki w swojej broni albo miejsce kolejnej walki. Jednym słowem, twórcy tego filmu wybrali najbardziej prymitywne rozwiązanie z możliwych. Nie tylko beznadziejny scenariusz zawodzi jednak w tym filmie. Na porządne baty zasługuje także gra aktorska - ciężko się tu doszukać postaci, która nie wypadałaby sztucznie. Efekty specjalne jak zwykle nie są zbyt wyrafinowane, i tak jak poprzednio, potworki w tym filmie słabo przypominają zombie.
In plus można zaliczyć fakt, że druga odsłona filmowego Residenta nie jest aż tak słabą adaptacją. Bazuje dość luźno na konkretnej części gry (RE3), a co za tym idzie, pojawiają się rozmaite smaczki żywcem wzięte z ekranu monitora. Przede wszystkim sceny, w których policja stara się zatrzymać pochód zombiaków zmasowanym ogniem. Ujęcie kamery, które pojawia się po tej rozpaczliwej obronie, jest żywcem wzięte z gry - widok dwóch policyjnych radiowozów, z walającymi się dookoła zwłokami i hełmem, w którego szybie odbija się zombie - przed oczami od razu stanęło mi intro z Resident Evil 3. Niestety, inne pojawiające się nawiązania zostały do szczętu zbrukane rozmaitymi niedociągnięciami. Jill Valentine - widać, że panowie w grę sobie pograli, bo jej ubiór wygląda identycznie, jak ten w grze. Niestety sama aktorka nie sprawia się już zbyt dobrze, jest zbyt sztuczna, a co gorsza jej rola ogranicza się do "sidekicka" naszej bohaterki (o której szerzej za chwilę). Podobnie wypadła reszta panów ze S.T.A.R.S. Niby dobrze, że się pojawili (bo w "jedynce" kompletnie o nich zapomniano), ale nie tak powinni wyglądać. Carlos Oliveira nie dość, że jest niepodobny do swojego pierwowzoru, to jeszcze aktor wcielający się w jego rolę gra byle jak. Jurij nie ma z kolei nic wspólnego z facetem, jakiego znamy z gry (i którego kreacja jest zdecydowanie lepsza i ciekawsza, niż to coś z filmu). Największym rozczarowaniem jest jednak Nemezis - choć wygląda bardzo podobnie do potwora z gry, to jednak jest doń kompletnie niepodobny. Nie ma w nim ani krztyny tej dzikości, brutalności, zawziętośći, żądzy krwi, którymi epatował w grze i które powodowały, że serce tak przyspieszało, gdy gonił głównego bohatera. Nie wspominając już o tym, że nie był on jakimś biorobocikiem, zdalnie sterowanym przez Umbrellę. Tak ma wyglądać Nemezis?
Na największe baty zasługuje jednak, w moim osobistym odczuciu (pomijając już jedną wielką strzelaninę, jaką jest film), główna bohaterka. Tego, co już wystarczająco mnie irytowało podczas oglądania pierwszej części, dostałem teraz jeszcze więcej. Alice - durnowata superwoman, wymysł twórców filmu - tutaj już przekracza wszelkie granice. Żeby maksymalnie ukazać jej super-hiper-megawypaśne zdolności, Jill Valentine, Carlosa i panów ze S.T.A.R.S. zmieszano po prostu z błotem i zrobiono z nich bandę oferm, której Alice wciąż musi ratować tyłek. Alice ani żadna inna tego typu, z kosmosu wzięta postać, nie powinna była w ogóle pojawiać się w filmie i reżyserowie powinni się skupić na jednej z oryginalnych postaci. A co mamy tutaj? Kompletna żenada.
Jakby i tego było mało, film straszy jeszcze mniej niż pierwsza część. Denerwujące są wręcz momenty, które mają wymusić na widzu podskok na krześle - zdarzają się normalnie co kilka minut. A to właśnie zzombifikowany tatuś użre policjanta w nogę, a to komandos Umbrelli zaatakuje nagle kolegów, a to Jurijowi skoczy nagle na łeb piesek - zombie. Po kilku takich numerach robi się to sztuczne, przewidywalne i męczące, a nie straszne. A tego typu scenami film jest po prostu przeładowany do granic możliwości.
Mój werdykt to maksymalnie 4/10. I tak jest to ocena mocno na wyrost i daję ją temu filmowi jedynie za osobiste doznania (bądź co bądź, niektóre strzelaniny przyjemnie się oglądało) i kilka nawiązań do gry. Gdyby film nie zrobił na mnie wrażenie nawet w tych zagadnieniach, nie patyczkowałbym się i dał ładną, piękną jedynkę.