Jeśli "Robin Hood" to film historyczny, to ja nazywam się David Crocket.
"Robin Hood" to legenda - średniowieczna czytanka, bajka. A legendy kierują się własnymi regułami. Stąd kurwica mnie chwyta, gdy czytam wypociny "mędrców" narzekających na zakończenie, na fabułę, na to, że się wlecze etc. Ten film musiał się tak skończyć, bo inaczej wyszedłby strasznie pretensjonalny. A "oczko" do kamery brata Taka to wyrazisty sygnał umowności opowiadanej historii. Ludzie, bez jaj!
Kilka słów o samym filmie: znakomity. Ma KLIMAT, czyli coś, bez czego żaden film długo nie pożyje. Fantastyczne kreacje aktorskie, kolejno: Rickman-Szeryf, jego kuzyn, Freeman w roli Maura, no i Costner jako Robin Hood. Reszta stanowi tło.
Się tak nie irytuj. Zwyczajnie - jeśli ten "Robin Hood" to film twojej młodości tzn. że za mało miałeś latek, by doświadczyć pierwszego pokazu serialowego "Robin Hooda" (leciał chyba w 1986 - później oczywiście powtarzali, ale to już nie to samo). Pamiętam, że już 15 lat temu przy okazji premiery młodzi ludzie, którzy pamiętali Robina granego przez Praeda narzekali czemu facet nie ginie na końcu i czemu jest taki zgredziały...
Faktycznie trochę wzorowano tę wersję na wersji serialowej - Robin Hood nie nosi rajtuzek, Marian ma szopę kręconych włosów, pojawia się Arab (po raz pierwszy doczepiono do legendy postać Maura właśnie w serialu - zresztą zrobiono to w ostatniej chwili, bo znaleziono do tego idealnego aktora, Marka Ryana)...nic więc dziwnego, że fani serialu mieli prawo do porównań.
To po prostu różnica w doświadczeniu...
Zgadzam się, że Rickman był palce lizać...ale jeśli już mam wybrać jakiegoś Robina, który wygłasza mowy do ludu, to wolę Elwesa w rajtuzach :)
pozdro
A ja zarówno ten film jak i serial z Preadem oglądałem z wypiekami na twarzy i nie widzę powodów dla których wynosi się jedno na wyżyny przy równoczesnym jechaniu drugiego... Sądzę, że oba mają klasę i pamiętać też należy że innymi prawami rządzi się film kinowy a innymi serial (wiem, że to banał, ale taka prawda). A że jeden reżyser ma taką wizję, a drugiego wizja się nieco różni? Cóż, ich prawo.
Co do samego filmu, to mam do niego szczególny sentyment, bo był to jeden z pierwszych "dorosłych" filmów na który poszedłem do kina. Nie nadążałem za bardzo z czytaniem napisów, ale i tak było super - na dużym ekranie robił wielkie wrażenie. Po jakimś czasie patrzy się oczywiście z większym dystansem, ale mimo wszystko uważam wciąż, że to bardzo dobry film. Ma taki swój specyficzny urok, Costner jeszcze wtedy nie drażnił i miał do siebie dystans. Świetni aktorzy w rolach drugoplanowych (Rickman wymiata, Freeman tuż za nim. No i jest jeszcze perfekcyjnie wredny Michael Wincott, który zdecydowanie za szybko ginie oraz bardzo fajny epizodzik wielkiego Seana Connery'ego). Podoba mi się też umiejętne połączenie realizmu i zachowania wszelkich reguł filmu gatunkowego. Wykonanie całości niemal perfekcyjne. Dlatego mocne 8/10.
Ja dałam mu 5/5. Był lepszy przy pierwszym obejrzeniu. Kiedyś też bardziej ceniłam muzykę. Ten Robin Hood ma elementy komediowe (Rickman palce lizać), a mimo to dało się z tego jeszcze zrobić genialną parodię (Brooks - dla mnie bomba), więc to pokazuje, że coś jest nie tak.
Wiele realizmu w tym filmie nie ma - prawdziwiej stosunki społeczne pokazano w serialu, choć tam co jakiś czas pojawiał się jakiś facet z jeleniem na głowie. Sama postać Ryszarda Lwie Serce jest dość mało do rzeczy, a z pewnościa na bakier z historią. Nie chodzi o to, że film z Costnerem jest kiepski w porównaniu z serialem. On ma jakiś feler sam w sobie. Robin Hood przypomina lewicowego przywódcę, Marion feministkę a Szeryf jest na tym tle wycięty z innego komiksu. Jest to raczej amerykański film przygodowy, zrobiony tak jak to kręcono w latach 30-tych do 50-tych: fikcyjne postacie na tle podkolorowanej Historii we fryzurach wg aktualnej mody. Reguły gatunku zostały zachowane, filmem chwieje jedynie gdy pojawia się Rickman. Więc w zasadzie OK. Ja nawet dziś, gdy patrzę bardziej krytycznym okiem, lubię ten film. Nie wielbię, ale popatrzeć można. Aha, i Michael Wincott boski. Za niego dodaję jeden punkcik. Więc 6/10 na chwilę obecną.
Wiesz, to że Mel Brooks zrobił fajną parodię to plus i brawa dla niego. Ale nie jest to powód, by doszukiwać się czegoś nieudanego w tym filmie. Powstało wiele parodii świetnych filmów i nie znaczy to, że coś z nimi jest nie tak.
Gdy mówiłem o realizmie chodziło mi raczej o oddanie realiów w takich rzeczach jak scenografia (średniowiecze ubłocone, nieprzyjemne i zgrzebne, a nie śliczne jak z kreskówki), kostiumy (brak rajtuz! ;)), sceny walk i pojedynków (naprawdę porządnie zrobione i nie przekombinowane), prawdopodobieństwo (zaznaczam: w ramach przyjętej konwencji!) tego co oglądamy na ekranie, czy zwracanie uwagi na choćby takie detale, że jak ktoś biega po lesie to się ubabrze, a nie będzie miał czystego wdzianka itp. W tym znaczeniu. Oczywiście trudno piać nad tym z zachwytu, bo to powinien być standard. Jednak porównując z wcześniejszymi filmami o Robinie widać, że nie zawsze tych standardów przestrzegano, co powodowało uczucie sztuczności. Tu tego nie ma. Ten świat jest oddany wiarygodnie.
Co do Robina - no cóż, taki on w końcu zawsze był. Walczył po stronie biednych i uciśnionych, walczył za i dla nich. To najważniejsza charakterysytka tej postaci. Warunek filmów o Robinie. Ale z tezą o jego lewicowości kłóci mi się trochę jego bądź co bądź rojalistyczna postawa ;) Owszem - Marion jest twardą babką (ale nie żadną feministką!) co z kolei stanowi postęp w stosunku do lat 30.-50. gdy kobiety tylko wzdychały i trzepotały rzęsami na widok swego hiroł, albo wykrzywiały twarze bądź piszczały z przerażenia w spotkaniu ze szwarcharakterem. Tu Marion jest bohaterką, a nie elementem dekoracji.
Owszem, jest to film przygodowy, na pewno nie wierny w 100% historii, ale nie można tego oczekiwać po rozrywkowym kinie. To w końcu też pewne schematy gatunkowe - co sama zauważyłaś - które rządzą się jakimiś regułami. Ale ma swój urok, nawet jeśli oglądając go dziś człowiek uśmiechnie się czasem pod nosem. Nie jest to wybitne kino, zgadzam się. Pewnie gdybym oceniał go obiektywnie też dałbym jakieś 6/10, ale ze względu na sentyment i na urok tego filmu, któremu jakoś nie mogę się oprzeć, daję całkowicie subiektywne 8/10 :)
No tak...za sentyment należą się te 2 punkty. Uczciwie argumentujesz, więc trudno napisać mi tu coś w stylu: "HA! Widzę tu niekonsekwencję i brak logiki!" :P
Zajrzałam tutaj po tak długim czasie, bo zdecydowałam, że może oddam sprawiedliwość Costnerowi i znów zacznę oglądać jego filmy. Przez jakiś czas miałam go dosyć, ale chyba ten ciężki okres w życiu mam już za sobą ;P
W sumie nawet można ten film obejrzeć...choć Slater jest w nim nadal jak wrzód na tyłku ;P
,,To po prostu różnica w doświadczeniu... ''
Dużo w tym prawdy...Nie od dziś wiadomo, że ludzie mają sentyment do filmów,bajek, seriali które oglądali w dzieciństwie. Dla mnie to własnie film z Costnerem jest najlepszą ekranizacją legendy Robin Hooda. Ten film jest dla mnie doskonały. Duzą rolę odgrywa tu oczywiście sentyment -nie ma co ukrywać.