Minęło już dwadzieścia siedem lat od premiery pierwszego RoboCopa, który natychmiastowo zakorzenił
się w kulturze masowej i pobudził wyobraźnię kolejnym pokoleniom fanów science fiction, a przy okazji
wpłynął na wizerunek amerykańskich policjantów XX wieku.
Nie bójmy się przyznać, że klasyczny RoboCop do wybitnych dzieł filmowych jednak nie należy - i nie
chodzi mi tu nawet o upływ lat, jaki odcisnął na nim swoje piętno. Po prostu, jest to kino raczej średnie -
choć oczywiście warto się z nim zapoznać, ze względu na impakt kulturowy, o którym wspomniałam.
Z podobnego założenia wyszli zapewne również producenci nowego RoboCopa, którzy postanowili
odmłodzić oryginalną koncepcję i sprawić, by była nieco bardziej... Poważna, wyniosła. Czy im się jednak
udało?
Pomówmy troszeczkę na temat samej koncepcji. Trzydzieści lat temu nie istniały smartfony, samochody z
napędem hybrydowym czy internet. Wizja nowoczesnego cyborga była wtedy zasadniczo inna od
współczesnej. Widząc oryginalnego RoboCopa czujemy, że to pozostałość dawno minionej epoki, która
jest najzwyczajniej w świecie archaiczna. I dobrze!
Nowy film to już inna bajka - tutaj mamy już do czynienia z tym, jak sami widzimy nadchodzącą przyszłość.
Mechaniczne w pełni sprawne protezy są tego idealnym przykładem. I szczerze mówiąc, spodziewałabym
się nieco więcej po naukowcach, którzy zajęli się głównym bohaterem po jego "wypadku".
Uszkodzenie wzroku czy słuchu nie wydaje mi się bardziej skomplikowane do naprawienia od
wybudowania całego cybernetycznego kombinezonu/ciała, do którego podłączono głowę Alexa. I między
innymi z tego właśnie powodu nie mogłam w pełni poważnie traktować odświeżonej koncepcji filmu.
To tak, jakby złamać paznokieć, w następstwie obciąć palec by zastąpić go metalowym substytutem.
Chociaż tak musiało być, bo w końcu RoboCop musi być RoboCopem, prawda?
Sama fabuła nie należy raczej do najbardziej zawiłych i skomplikowanych - to właściwie to samo, co
oglądaliśmy w wersji z 1987 roku, lecz dopasowane na potrzebę naszych czasów.
Odnotowałam też, że postawiono większy nacisk na sceny akcji i dramatyzm, jak to przystało na kino
współczesne. Można spierać się, czy to dobrze czy źle, ale w praktyce film dzięki temu zabiegowi jest
bardziej znośny. Nie chcę wyobrażać sobie co by było, gdyby przez prawie dwie godziny bohaterowie non
stop rozmawiali, z przerwami na ładowanie baterii Alexa.
Tak jak w przypadku samej koncepcji RoboCopa, zwrócił moją uwagę motyw komputerowej bazy danych
przestępców, którą wgrano bohaterowi. Logicznym pytaniem jest, dlaczego żaden komputer nie zajął się
wcześniej jej przetwarzaniem na potrzeby policji?
Alex dostaje bazę danych i w ciągu kilku minut formułuje kilkaset nakazów aresztowań. Pewnie - mogło
mieć to związek z jego mózgiem, który wziął na siebie przetwarzanie wszystkich danych, ale taki zabieg
pokazał, jak bezużyteczna wręcz jest filmowa policja.
Może to brzmieć jak czepialstwo i szukanie dziury w całym, ale właśnie takie detale sprawiają, że
RoboCop - zarówno w wersji oryginalnej jak i współczesnej nie jest dziełem wybitnym. To filmy, dzięki
którym zabijemy trochę czasu, ale nic więcej.
Pomówmy nieco o obsadzie i aktorstwie. Jestem zaskoczona, że nowy RoboCop zebrał wybitne wręcz
gwiazdy filmowe - Gary'ego Oldmana, Michaela Keatona czy Samuela L. Jacksona. Są tu również nieco
mniejsze sławy - Jackie Earle Haley (Watchmen, Wyspa tajemnic), Abbie Cornish (Jestem Bogiem,
Sucker Punch) czy choćby Jennifer Ehle (Jak zostać królem).
Przyznam się za to bez bicia, że nigdy nie miałam okazji zobaczyć żadnego filmu z Joelem Kinnamanem,
który odgrywa najważniejszą rolę w filmie. Jest on aktorem raczej nieznanym, co jest zdecydowanie
zaskakujące. Postaci drugo, a nawet trzecioplanowe to zbieranina znanych i lubianych osobistości z
ogromnym doświadczeniem, podczas gdy główną rolę otrzymuje nieznana szerszej publiczności twarz.
Poziom aktorstwa jest jednak nieco nierówny. Zdarzają się momenty, w których aktorzy zachowują się
znakomicie i naturalnie (np. wszystkie sceny Samuela L. Jacksona), ale bywają również chwile, kiedy
nieco zawodzą. Za przykład może posłużyć nieco drętwa i nieprzekonująca gra Abbie Cornish, żony
głównego bohatera, a także nagły wybuch złości Gary'ego Oldmana pod koniec filmu, która choć zaledwie
kilkusekundowa, to wydaje się mocno naciągana, wymuszona.
Główny bohater rządzi się swoimi prawami - nie możemy mówić tu o typowej drętwocie lub sztuczności,
ponieważ w gruncie rzeczy, RoboCop jest cyborgiem. Musi być nieco inny od swoich w pełni żywych
towarzyszy. Nie wiem tylko, czy jest to spowodowane doświadczeniem, czy brakiem doświadczenia Joela
Kinnamana.
Podsumowując - nowy RoboCop nie jest dziełem wybitnym, tak jak jego poprzednik zresztą. Mimo
wszystko, film może pokazać nowemu pokoleniu, skąd wziął się kulturowy fenomen zapoczątkowany trzy
dekady temu i jak widać wciąż żywy.
Produkcja nie przejdzie do historii kina, ale może być dobrym zabijaczem czasu w wolny deszczowy
wieczór, kiedy nie mamy zupełnie nic do roboty.
Moja finalna ocena to 6.5/10 - nie sądzę, by szczęśliwa siódemka była uczciwym wyznacznikiem jakości
RoboCopa, a równa szóstka z kolei wydaje się nieco zbyt niska.