Już od pierwszych scen Stallone-reżyser uderza w melodramatyczne tony. Wspomnienia zmarłej żony, rozpamiętywanie dawnych triumfów na ringu i nieznośnie kiczowata muzyka, zdecydowanie nie służą moim zdaniem temu filmowi. Wątek z kobietą, którą w młodości Rocky pouczał, jest jawnym nawiązniem do poznania "włoskiego ogiera" Adrien z pierwszej części. Chyba tylko kompletny idiota nie dostrzeże tu podobieństwa.
Ojcowsko-synowski wątek też nie grzeszy nadmiernym wyrafinowaniem, przez dobrze ponad godzinę Rocky prawi morały zarówno swojemu dorosłemu już dzieciakowi ("musisz być sobą, nie tchórzem!") jak i innym znajomym. Dopiero decyzja o powrocie na ring starego, niemal 60-letniego mistrza, nieco rozruszyła ślamazarnie toczącą się akcję. Jednak sama walka ma za wiele efektów, które miały przypodobac się nastolatkom, i pozbawiona jest takiej energii jak w pierwszych dwóch częściach serii.
Nie jest to film tak zły, żeby mianować go niepotrzebnym, bo mogło być znacznie gorzej. Po prostu Stallone niepotrzebnie dodał aż tyle sentymentalizmu, który dosłownie wylewa się widzom na głowę. Powinien już raczej postawić na sam boks i humor, aby przynajmniej pożegnać się ze swoją rolą życia z większym stylem i dystansem.
Dla fanów Rocky`ego, rzecz jasna, pozycja ta jest obowiązkowa, ale nie sądzę, by miała w jakiś sposób zdetronizować część pierwszą czy nawet drugą z pozycji championa. Posługując się bokserską terminologią, "Rocky Balboa" to waga średnia, zaś jego pierwowzór z `76 i sequel z `79 - waga ciężka. Oczywiście wyłącznie w kategoriach niezobowiązującego intelektualnie kina rozrywkowego.
6/10.