Muszę przyznać, że fanką kina francuskiego nie jestem, więc byłam nieco sceptyczna przy
oglądaniu owego dzieła. Jednak zaintrygowały mnie płynące zewsząd pozytywne recenzje i
postanowiłam zaryzykować. Niestety po raz kolejny przekonałam się, że naprawdę nie było warto.
To miał być głęboki, pełen emocji melodramat, tylko takie podejście mogło uchronić ten film od
porażki. Wyszło płytkie barachło. Bohaterzy właściwie nie wiedzą czego chcą, w nic nie wierzą,
nigdzie nie zmierzają. Niby się przejmują, ale zieje od nich marazmem. W takiej sytuacji powinna
pomóc fabuła- rozwój wydarzeń, który ruszy bohaterów z miejsca, tutaj historia była za słaba,
rozmyła się podstawowa zasada przyczyna- skutek. Wszystko jest przyczyną, wszystko jest
skutkiem, ja nie jestem sobą, ty nie jesteś mną, jestem załamana ale jestem szczęśliwa, kocham
nie kocham, nie zależy mi, jestem Ope?! Może ten cały galimatias to dla kogoś jest realizm,
uczucia. Ja uważam, że to raczej zasłona dymna, która ma ukryć brak rozwoju, przemiany, głębi.
Tylko dwie sceny, jak dla mnie, rzeczywiście miały jakiś ciężar emocjonalny- jest to chwila, kiedy
Stephanie siedzi na tarasie i przypomina sobie ruchy podczas pokazu z orkami, oraz scena nad
jeziorem, która wprowadza nieco akcji do tej kupy gruzu. Potem szybciutko, nagle wszyscy są
szczęśliwi, no ale tak w sumie to nie są, no bo przecież złamane kości zawsze dają o sobie
znać...itp itd. Ani to dramat, ani to romans.
Teraz czas na plusy, a właściwie na plus. Zdjęcia były bajeczne, naprawdę ciekawe kadry,
genialne zbliżenia i detale. One opowiadały swoją historię, jakby w oderwaniu od wszystkiego
innego.
Co kto lubi, ja dostrzegłem w tym filmie głęboki, pełen emocji dramat, ale nie melodramat i w tej formule film mnie zachwycił nie tylko zdjęciami, ale też kunsztem aktorskim, montażem, muzyką, scenariuszem i reżyserią. Muszę przyznać, że stoję chyba z innej strony barykady, bo mam bardzo wysokie zdanie o kinie francuskim, stojącym niejako w opozycji do hollywoodzkich superprodukcji, wśród których z kolei nie wzbudził we mnie specjalnych emocji chyba żaden film młodszy niż jakieś 20 lat, a oglądam dużo i nieodmiennie mam takie właśnie zdanie. Ale powtarzam, co kto lubi.
No i w filmie pięknie i subtelnie są pokazane pewne procesy u głównych bohaterów. On w wyniku różnych, czasem drobnych, czasem poważnych, zdarzeń dorasta. To nie jest tylko scena na lodzie, ale też wiele innych. Powoli zaczyna do niego docierać waga odpowiedzialności za własne czyny, ale też za innych ludzi. Ona w poczuciu utraty własnej wartości, własnej kobiecości, chwyta się czegoś co daje jej namiastkę tego co w jej przekonaniu bezpowrotnie utraciła, nawet jeśli sex jest traktowany przez obydwie strony czysto mechanicznie. Alienuje się od rodziny i przyjaciół, ale chwyta się znajomości z prostym facetem, który nie okazuje jej litości, nie ma w sobie empatii i traktuje ją po prostu normalnie. Pokazany jest cały proces jaki przechodzą ludzie po tego rodzaju wypadkach, od myśli samobójczych i głębokiej depresji, do samoakceptacji Relacje stopniowo się zmieniają, ale nie ma w tym jakiejś specjalnej namiętności, bo nie ma prawa być. Istotne tu są różne drobne zdarzenia, jak w życiu, tu nie ma miejsca na fajerwerki. Jest za to prosta, życiowa historia. Tyle w dużym skrócie, ale każda scena w tym filmie wynika z poprzedniej, każda jest ważna i potrzebna dla pokazania procesu dojrzewania charakterów bohaterów oraz zmian ich wzajemnych relacji, bo to jest zasadniczym tematem każdego filmu Audiarda. Dojrzewanie charakterów w wyniku specyficznych uwarunkowań sytuacyjnych, a każdy jego film jest, w moim przekonaniu, świetny w ukazywaniu tych procesów.
Na płycie DVD z tym filmem są sceny, które zostały z niego wycięte. Dopiero po ich obejrzeniu nabrałem pełnego przekonania o kompletności obrazu, Bardzo dobrze, że sceny, skądinąd atrakcyjne, zniknęły, ponieważ zakłócałyby zamkniętą, skończoną całość. Bardzo dojrzałe kino.
Zdecydowanie znajdujemy się w przeciwnych sobie obozach. Jeszcze w przypadku Stephanie można się pokusić o stwierdzenie, że przechodzi pewne przemiany, bardzo oczywiste i raczej łatwe do przewidzenia, nic, co by widza zaskoczyło. Natomiast absolutnie nie widzę żadnego procesu jeżeli chodzi o Alaina. Co jest właściwie dowodem jego przemiany? Fakt, że ratuje swojego syna? Tylko psychopata by tego nie zrobił. A może, że związał się z kobietą na dłużej niż jeden numerek w szatni? Naprawdę mało przekonujące. Pozostaje wrażenie, że bohaterowie są jakby zawieszeni w czasie, coś tam się dzieje wokół nich, ale koniec końców pozostaje pustka. Żeby to był film o końcu miłości, o dehumanizacji to może by to miało jakiś sens. Ale to nie był jednak zamysł reżysera. A jeżeli chodzi o realizm, no cóż, ciężko ocenić obiektywnie. Może w świecie Audiarda tak właśnie wygląda relacja pomiędzy mężczyzną a kobietą, ale dla mnie niektóre zachowania pokazane w filmie w życiu są wysoce nieprawdopodobne. Ponadto, wcale nie uważam, że każda scena wynika z poprzedniej, wręcz przeciwnie, w fabule panuje dekadencki chaos. I jeszcze jedna uwaga, tym razem odnośnie prostoty. Nawet w prostej historii musi się coś dziać, ona musi dokądś zmierzać, muszą pojawić się przeszkody i rozwiązania. A w Rust and bone to jest po prostu pustynia. Nie mogę nazwać tego filmu dojrzałym, ja bym powiedziała że to raczej przykład kina przejrzałego, zmęczonego samym sobą, dryfującego bez kompasu, bez celu.
Zgadzam się zdecydowanie z tomgg.
Film zrobił na mnie b. duże wrażenie. Gra aktorska, zdjęcia, muzyka... ale również sama historia. Mnie uderzył właśnie jej realizm. Od początku filmu miałam wrażenie, ze (na poziomie emocjonalnym) pokazuje on dokładnie to, co ma miejsce w prawdziwym życiu zwykłych ludzi. A to, ze bohaterowie zdają się nie wiedzieć czego od swojego życia chcą w moim odczuciu tylko potęguje ten efekt.
Podpisuję się pod powyższą wypowiedzią. Ani nie wiadomo czasem w trudnym życiu, czego się chce, a pogodzenie się z faktami i dojrzałość to nie są żadne oczywistości.
A jeśli nie jest najmocniejszym przejawem przemiany powiedzenie komuś, iż się go kocha, powiedzenie przez kogoś, kto nie rozumiał, nie odczuwał i nie pojmował miłości, to... nic nim nie jest.
Kapitalne zdjęcia, świetnie dobrana muzyka, prawdziwa magia.
Przyznam, że nie mogę pojąć, dlaczego ludzie mówią o "prawdziwości I życiowości" tego filmu. W prawdziwym życiu, taki gbur i prostak w szczególności, że nie wspomnę o rzeszy "normalnych" nawet nie obejrzy się za tak okaleczoną, nawet jeśli będzie w miarę ładna.
Nie rozumiem, czemu mówi się tu o emocjach i to "prawdziwych", kiedy film jest z nich wyprany.
Ja lubię kino francuskie, zresztą zachęciła mnie wysoka ocena filmu. Myślałam, że obejrzę film o budującej się miłości a obejrzałam film o samotnych ludziach, żyjących z dnia na dzień, których łączy głównie seks i odrobina sympatii. Zastanawiam się, skąd osoba robiąca opis filmu wywnioskowała, że Stephanie po wypadku zakochuje się ze wzajemnością... Zresztą jak tak inteligentna babeczka mogła w ogóle znieść takiego mało myślącego typa w jej życiu.
Też sobie tak pomyślałam po obejrzeniu filmu: Szkoda, szkoda, że dziś nie udało mi się zobaczyć filmu o budującej się miłości. A ciężko na takie trafić. "Zastanawiam się, skąd osoba robiąca opis filmu wywnioskowała, że Stephanie po wypadku zakochuje się ze wzajemnością... " - heh ja tak samo ;p jak to przeczytałam to: Coo??? Gdzie tu jest miłość?! :D