"Samotność w sieci". Kolejna polska superprodukcja. To widać. A szkoda.
Po pierwsze Jennifer. Jedna z moich ulubionych bohaterek książki. Z gracją i namiętnością prezenterki "Agrobiznesu" rodem z BBC opowiada o wątrobie Bethovena i chorobach wenerycznych jego matki. Bogini seksu po prostu. Bąbelki z coli mi się ulotniły z wrażenia.
Biła mnie po oczach oszczędność producenta na statystach. Puste sale muzealne, puste bary, puste dworce, puste hale lotnisk (gdzie są ci wszyscy ludzie?? wymarli??), ulica w Nowym Orleanie, po której chodzi ciągle tych samych siedem osób i jeżdżą w kółko te same cztery samochody. Ulica zresztą przypominająca większość ulic w polskich miastach do 20 tyś. mieszkańców.
Doprawdy, urzekającą jest scena, w której główny bohater przez 15 minut nie robi nic. Przedtem rzucał butami o ścianę, pod co został podłożony efekt dźwiękowy łudząco podobny do odgłosu wubuchającej Gwiazdy Śmierci w "Gwiezdnych Wojnach" (Polakom gratulujemy dźwiękowców!). Bohaterowie mówią z głośnością doskonale słyszalną przez nietoperze (przez ludzi niekoniecznie). Za to ruch uliczny powala. Koncert "Vadera" to przy tym poezja śpiewana. No ale nie ma tego złego co by na dobre nie wyszło - miało mnie co obudzić.
No dobra skłamałem - nie spałem. Nie mogłem zasnąć. Z nudów.
Za to porwała mnie niezapomniana kreacja portiera w paryskim hotelu. Z wdziękiem manekina wkracza i opuszcza sceny, w których brał udział. Harrison Ford wysiada. Czy w niemal 40 - milionowym kraju nie można znaleźć kogoś bez usztywnionych wszystkich możliwych stawów?
Film nie odbiega od średniej krajowej. Mogłem się tego spodziewać. Po co więc chodzę na polskie filmy? Hmm... Pisząc o nich można wyładować zdecydowanie najwięcej frustracji.