Hm... niezbyt można tak powiedzieć, ale film jest... przyjemny w odbiorze. Z postaciami szytymi grubymi nićmi, humorem, pastelami i przesadnymi fryzurami. Oczywiście, mówi o poważnej tematyce, ale bardzo ją upraszcza, pokazując tylko akceptowalne elementy, bez rzeczywistego brutalizmu. Również ułatwia nam odbiór, wyraźnie pokazując kto jest tym "dobrym", a kto tym "złym" - nie musimy się przejmować własną moralnością, bo aż tak karykaturalnie potwornym nie jest nikt. Tak więc łatwo jest nam się śmiać i oburzać na postać Hilly, bo tak zacofani przecież nie jesteśmy: "Cóż to za realia były w tych latach 60tych - uwierzycie?!".
Dlatego mam trochę problem z tym filmem. Z jednej strony jest za lekki, z drugiej czy nie dobrze jest ułatwiać taką tematykę w odbiorze żeby była bardziej dostępna? Z trzeciej czy to cokolwiek zmienia, kiedy efekt końcowy nie wymaga żadnej refleksji od widza?
Chyba te trzecie pytanie mnie przekonuje, bo przecież można upraszczać, ale nie trzeba ogłupiać. Wystarczyłoby pokazać postać Skeeter w nieco mniej sprzyjającym świetle. Obecnie mamy przedstawioną jej personę jako nieco naiwną, ale miłą dziewczynę, która serce ma po dobrej stronie. Jasne pojawia się np. scena, kiedy nawet nie zdaje sobie sprawy, że Aibileen, nie chcąc popełnić nietaktu, nie zdąża przez nią wsiąść do autobusu, ale nawet to jest ograne humorystycznie. Natomiast, można by dużo bardziej zniuansować postać Skeeter. Uwypuklić to, że jej sceptyczne myślenie jest po części związane z wyjazdem na studia i oderwaniem się od rzeczywistości południa. Można by dodać też przejawy mikroagresji wywodzące się z jej wychowania, np. zaznaczyć że nieswojo się czuje w pokoju z samymi czarnymi kobietami. Zamiast tego widzimy bohaterkę rodem wyjętą z 2011 roku, która każdej czarnoskórej osobie mówi "Dzień dobry", pamięta ich imiona i rozmawia z każdym bez najmniejszego problemu/ pokazania że nie jest to coś co zawsze robiła.
Moje dodatkowe zarzuty to problemy z aktorstwem, scenariuszem i reżyserią. Zacznę od dwóch ostatnich. Mianowicie, nie czuć by ta historia płynęła, że podążamy jakąś linią fabularną. Co chwila jesteśmy przerzucani z jednego wątku do drugiego, z jednego kadru, w drugi, bez żadnego ostrzeżenia, przejścia, czy wprowadzenia wizualnego. Sceny nie są ze sobą zgrane, nie prowadzą jedna do drugiej, a raczej działają na zasadzie: "Trochę posiedzieliśmy w tym domu, to chodźmy do drugiego". Ujęcia nie są ciekawe, tylko podstawowe, może z lekkimi wariacjami. Scenariusz podąża tym samym tropem. Czy czuć tutaj przemianę Minny? Jej dualną naturę jaką pokazuje innym, a jaka jest przy swoim mężu? Czy czuć rozterki Aibileen? Czy wierzymy w rozwój relacji pomiędzy Skeeter, a Stuartem? Albo w transformację jej relacji z matką? Tutaj nie winię akurat aktorstwa, a właśnie scenariusz. Ale skoro już przy tym jesteśmy, to przyznaję, że mam troszkę do zarzucenia obsadzie. Najbardziej uwiera w oczy i mało przekonuje postać grana przez Emmę Stone. Mam wrażenie, że aktorka upodobała sobie kilka min i robi z nich rotację. Zdarza się to też kilka razy przy postaci Hilly, lecz nie jest to aż tak nachalne.
Mimo wszystko! Bardzo podoba mi się ten film, między innymi ze względu na jego wady ;) Nie zastanawiałam się czy będzie za ciężki na dzisiejszy wieczór, bo wiedziałam że nie. Pastelowy świat bije do nas już z plakatu. Poza tym sama historia jest ciekawa i motywująca - pokazuje ducha społeczności. Momentami naiwna, ale takie treści też są czasami potrzebne.
Zdecydowanie bardziej polecam jednak książkę! Tam wydarzenia są o wiele lepiej napisane i myślę, że scenarzysta chciał po prostu za dużo z tej historii przenieść na ekran, a nie było wystarczająco dużo czasu ekranowego. Mierzi trochę, że biała autorka pisze w imieniu dwóch czarnych kobiet, ale być może będzie to wprowadzenie, po którym ludzie sięgną po ambitniejsze treści, a jak nie to będą bogatsi o tę bądź co bądź pozytywną historię.
Naciągane 7/10